Jump to content

Wygnańcy/XII

From Wikisource
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Umiński
Tytuł Wygnańcy
Data wydania 1906
Wydawnictwo Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Drukarz Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały tekst
Indeks stron
[ 188 ]
Komirowski siedzi przy stole, przed stygnącą filiżanką herbaty, zagłębiony w gazecie. Ach, te ogłoszenia. Teraz dopiero czytać się je nauczył. Dzięki im dowiedział się bardzo wiele o tej Warszawie, która z odległości tysiąca mil geograficznych wygląda jak poważna matrona, zbliska zaś staje się podobną do wyszminkowanej zalotnicy, nadsłuchującej skąd ją dolatuje brzęk złota. Chodzi już od paru tygodni do najrozmaitszych ludzi w nadziei, że spotka kogoś, komuby mógł powierzyć swój w pocie czoła zdobyty kapitalik, owoc długiego szeregu twardych dni.

Ale przekonywa się coraz dowodniej, że jest tylko zającem, otoczonym przez węszące Ogary i myśliwców, oczekujących na stanowiskach, aż zwierzyna tropiona sama na strzał wyjdzie. Ile już małych dusz i niskich charakterów poznał przez ten krótki przeciąg czasu. Ile pożądliwych zapędów odepchnął, ilu pułapek uniknął szczęśliwie. Ale za to serce i mózg Warszawy otwierają się przed nim. Odgaduje już instynktownie potrzaski i sidła, zanim się ich dotknie — oczy jego ślizgają się po kolumnach ogłoszeniowych, jak piersi chytrego węża po szmaragdowej trawie. Jakże naiwnym był doniedawna! Toć on sądził, że tutaj niema wogóle złych ludzi, że to miasto, na które patrzał oczami młodości do dziś dnia, zawiera same salony, same świątynie, ołtarze, ani jednej piwnicy natomiast, ani jednego śmietnika.

Nabyty instynkt kazał mu się zatrzymać nad jednym z ogłoszeń:

„Podupadły obywatel ziemski, posiadacz skromnego kapitaliku, wynoszącego około dziesięciu tysięcy rb., zdolny jeszcze do pracy, ale [ 189 ]nie obznajmiony z żadną gałęzią przemysłu poszukuje uczciwego i fachowego wspólnika do interesu nie przedstawiającego wielkiego ryzyka. Wiadomość i t. d.“

To proste, tchnące nawet pewnego rodzaju naiwnością ogłoszenie wzbudziło w Komirowskim ufność do jego autora. Bez wahania wyciął je scyzorykiem i włożył do pugilaresa.

— Do widzenia, Kaziu — rzekł podnosząc się.

— Nawet śniadania nie dokończysz? Cóż tak pilnego?

— Nie chce mi się herbaty — odparł. — Wiesz Kazieczko, gotów jestem przysiądz, że to ogłoszenie pisał taki sam jak ja człowiek.

— Z czego wywnioskowałeś?

— Właściwie nie jest to wniosek, mam takie przeczucie.

Komirowska rzuciła okiem na skrawek zadrukowanego papieru i skrzywiła się.

— Zrujnowany obywatel — rzekła pogardliwie. — Cóż to za wspólnik dla ciebie? Nie radziłabym ci chodzić do takiego człowieka. Widocznie niedołęga jakiś.

— Ha, zobaczy się.

Były obywatel ziemski a dziś kapitalista mieszkał niedaleko. Niebawem pan Bolesław znajdował się pod jego drzwiami na drugiem piętrze oficyny. Otworzyła mu nie służąca, lecz młodziuchna dzieweczka o jasnych jak złocisty len, albo promienie słoneczne włosach, [ 190 ]pogodnych i modrych jak wiosenne niebo oczach, które spoglądały nań z dziwnym spokojem i słodyczą. Jej cudownej czystości owal twarzy, lekko zgarbiony nosek czynił z niej piękność czysto sarmackiego typu.

— Przychodzę z ogłoszenia, czy zastałem? — pytał pan Komirowski onieśmielony tem nieoczekiwanem zjawiskiem.

— To do ojca, zapewne — rzekła — proszę pana tutaj.

Wprowadziła go do dużego pokoju, który jednak musiał stanowić połowę całego mieszkania, bo nosił mieszany charakter.

Obok starych, machoniowych, bardzo dobrej roboty mebli salonowych, stały wielkie orzechowe szafy, inkrustowane miedzią. Pod oknem biureczko damskie z bronzami w stylu Ludwika XVI, w kącie parawan pospolity trzcinowy, z po za którego wyglądało niedyskretnie bieluteńkie, okryte atłasową kołdrą łóżeczko panieńskie. Komirowski, siedząc w głębokim, krytym skórą fotelu, usiłował odgadnąć, gdzie się znajduje. W każdym razie nie był to dom aferzysty, przeciwnie, całe otoczenie w szczegółach nawet przypominało niedawne stanowisko autora ogłoszenia. Te sprzęty trąciły jeszcze wonią dworu wiejskiego, Skąd je wywieziono Świeżo do ubogiego mieszkanka miejskiego.

Pan Bolesław nie miał jednak czasu na domysły, bo ukazał się kapitalista. Był to człowiek tego samego mniej więcej wieku, co i Komirowski, równie jak on zgnębiony ciężką pracą i troską, tylko opalony i trzymający się prosto. Zmierzył swemi siwawemi oczyma przybyłego, i ciężko, jak ktoś bardzo zmęczony życiem, usiadł naprzeciw interesanta. [ 191 ]

Z pierwszych jego słów pan Bolesław przekonał się, że przeczucia jego były słuszne. Miał przed sobą obywatela, który przed miesiącem zaledwie zjechał do Warszawy z rodziną i szukał kogoś, ktoby mu pomógł założyć coś, ale co, tego nie potrafiłby sam powiedzieć. Jakiś interes jednem słowem, w którym pracowałby razem ze wspólnikiem. Im dłużej rozmawiali, tem czuli się bliższymi siebie.

— Z kimże mam przyjemność?

— Jestem Olaski... z Kołatyna.

Komirowski chwycił się za czoło. W jego głowie przeleciała błyskawica wspomnień.

— Pamiętam rzeczywiście — szeptał. — Rozstaliśmy się młodzieńcami, ażeby się spotkać po tylu latach jako — kapitaliści! Dziwnie się krzyżują drogi ludzkie.

— Rzeczywiście, dziwne spotkanie! — zawołał Olaski, uśmiechając się.

Przypatrywali się sobie z zajęciem, szukając wzajemnie podobieństwa do owych młodzieńców. Ale fala życia tocząca się przez długie lata nad pochylonemi troską głowami, pozacierała rysy na twarzach. Zapomniano o interesie, kapitaliści zamienili się w dwóch starców, wspominających dawno minione czasy. To jeden, to drugi odszukiwał w głębi mózgu ludzi, którzy już spoczywali na rozstajnych drogach w cieniu brzóz, strzelających wysoko i kamieni omszałych. Komirowski nie widział nawet, jak owa jasnowłosa dzieweczka usiadła na sąsiednim fotelu i niepostrzeżona słuchała z zajęciem tej rozmowy. [ 192 ]

— No, Ludmiło — rzekł rozpromieniony Olaski — znaleźliśmy choć jednego życzliwszego człowieka w tej zimnej Warszawie. Patrz kolega, to moja córka — dodał z pewnego rodzaju dumą zwracając się do Komirowskiego. A kolega...

— Ty — poprawił pan Bolesław.

— Niech i tak będzie.

— I ja nie sam, ale co mi się tam równać z tobą. Masz w domu słoneczko prawdziwe.

— Niech panowie rozmawiają dalej, nie przeszkadzam — rzekła Ludmiła uśmiechając się z właściwym sobie czarem. — Wspomnienia dawne zajmują nietylko starszych.

Pan Bolesław zatrzymywał z przyjemnością oko na tej pełnej uroku postaci dziewczęcej, która spoglądała nań wzajemnie z nietajoną sympatyą, czuł odrazu, że znalazł nietylko chętną słuchaczkę, ale i istotę rozumiejącą, co się w jego biednej duszy dzieje. Mimowoli porównywał ją z Leonkiem i do serca zakradła mu się zawiść.

Zazdrościł takiej córki staremu towarzyszowi.

Dlaczego Leon nie słuchał go nigdy z takiem zajęciem, kiedy mu opowiadał o przebytych okrwawioną nogą ścieżkach życia? Dlaczego nie odczuwał w nim żadnej sympatyi dla tego, co sam kiedyś przebolał? Nie nawiązała się pomiędzy nimi najsłabsza chociażby nitka, przeciwnie, im dłużej ze sobą przestawali, tembardziej dochodzili obaj do przekonania, że są jakby mieszkańcami dwóch planet, nie krążących nawet dookoła wspólnego Słońca. Słowa pana Bolesława, najgorętsze, [ 193 ]najbardziej wezbrane miłością, najbardziej tchnące wiarą, odbijały się jak fale wzburzonego oceanu od lśniącej w promieniach słonecznych ławicy piasku.

Olaski, zwykle małomówny, przygnieciony ciężkiemi myślami, teraz rozgadał się na dobre, odmłodniał o jakie dwadzieścia lat przynajmniej. Pokazało się, że były obywatel zna dużo świata i ludzi, że kipi w nim jeszcze krew, że potrafi czuć i pragnąć. To też Komirowski żegnał się ze starym towarzyszem niechętnie. Rozstając się, obiecali sobie, że się będą częściej widywali.

— Byłem już pewny, że w tem zbiorowisku kosmopolitycznych kamienic i nakręconych złotą sprężyną maryonetek bez serc i głowy, nie znajdę już nic, nawet kawałka uczciwego chleba — mówił Komirowski na odchodnem — ale tak źle nie dzieje się jeszcze, tu i owdzie trafiają się ludzie.

— Wpadajże częściej — zachęcał go Olaski. — Żyjemy, co prawda, jak pustelnicy, oprócz narzeczonego Ludmiły, nikt u nas nie bywa, ale chociaż w małem towarzystwie, nie znudzisz się kolega. Ot, pojutrze naprzykład niedziela, pan Stanisław przyjdzie wieczorkiem, jak zwykle, pogawędzimy Sobie. Zgoda?

Pan Bolesław przyrzekł i lekki, nastrojony odświętnie, z głową pełną odżyłych niedawno wspomnień wracał do domu. Żona czekała już na niego z obiadem. Leon siedział zasępiony na otomance w saloniku, paląc papierosa. Ujrzawszy ojca, zaczął natychmiast, według zwyczaju swego, utyskiwać: [ 194 ]

— Ciekawa historya! niech ojciec sam powie — rzekł, kiedy już rodzice siedzieli przy stole. — Zjawia się do mnie przed paru tygodniami jakiś „burżuj“, spasiony jak wieprz, a głupi jak struś i nagadawszy mi do znudzenia komplementów, prosi, żeby malować jego córkę. Skąd się do mnie przybłąkał, nie pytałem nawet. Obiecał przyzwoite honoraryum, więc dlaczego ostatecznie miałem mu odmawiać? Poszedłem obejrzeć córeczkę i, jak się odrazu spodziewałem, znalazłem typową, pospolitą do śmieszności mieszczaneczkę, której portret mógłby skutecznie figurować na jakim piwowarskim afiszu. Wpadłem, myślę sobie, ale głośno musiałem się zachwycać jej kurzą figurą, kaczym nosem i gęsiemi oczyma. Poświęcam się tedy, stwarzam z tej żywej mumii arcydzieło w swoim rodzaju, maluję ją impresyonistycznie, na bajecznie dobranem tle, jako postać fantazyjną, robię z niczego, z zera okrągłego liczbę artystyczną, jednem słowem, coś wartościowego, a tu kochany papka powiada, że on chciał co innego za swoje pieniądze. A weźże sobie swoje Śmierdzące jeszcze łykiem ruble, ale nie żądaj, abym naśladował pierwszego lepszego bazgracza. Wie ojciec, co mu radziłem? Żeby sobie poszukał jakiego malarza znaków. No i poszedł, ale za to pozostałem bez spodziewanego honoraryum i znowu w łeb wzięły projekty wyjazdu na studya. Trzeba mieć pech! prawdziwie warszawski pech!

Ale pan Bolesław był daleki od tego, żeby się dostrajać do kwaśnego usposobienia syna. Jadł z apetytem, rozmyślając o Olaskim. Rozgadał się nawet przy końcu i nie zważając, czy go kto słucha, czy nie, zaczął opowiadać o okolicznościach w jakich zapoznał się z młodym dziedzicem Kołatyna. [ 195 ]

Rzuciwszy jednak okiem na Leona, spostrzegł na jego twarzy subtelny uśmieszek ironii czy politowania, który zabolał go, jak dotknięcie zimnego, stalowego ostrza.

— Czy cię to naprawdę nic, zupełnie nic nie obchodzi? — zagadnął, kładąc mu rękę na ramieniu.

— Ciekawe historyjki, tak, niewątpliwie — wycedził przez zęby młodzieniec — ale znane już, proszę ojca, znane. Zresztą co nas dziś mogą interesować ci barbarzyńcy, boć ci ludzie przed trzydziestu laty byli nimi w wyższym jeszcze stopniu, aniżeli my dzisiaj po za pełnym dzbanem, psem myśliwskim, koniem i gardłowaniem o nic nie dbali. U pełnego dzbana urwało się ucho, trzeba więc było do nowego świeże piwo warzyć, no i nawarzyli go tyle, że my go jeszcze mamy za dużo do wypicia, chociaż przy warzenia nas nie było.

— Leonie!

Młodzieniec wzruszył ramionami.

— A no prawda, — rzekł zimno.

— Fałsz! Nie znasz faktów, nie chcesz znać.

— Niech to ojciec nazwie, jak się ojcu podoba. Co do mnie jednak, utrzymuję, że tak dobrze się nawet stało, bo inaczej siedzielibyśmy po dawnemu w ciemnocie, oddzieleni kastowemi murami jeden od drugiego i zdawało by się nam, żeśmy wielkim narodem. A ja ojcu mówię, że żaden naród dopóty nie jest naprawdę wielkim, dopóki nie [ 196 ]stworzy własnej sztuki, bo sztuka, to kwiat, to korona każdej kultury. Niestety, daleko nam jeszcze do tego, żeby się zrównać z taką Francyą albo Niemcami chociaż, daleko! bo rozmaici owczarze społeczni wmawiali w nas dotychczas, że dość pozakładać za cudze pieniądze trochę fabryk, przetłomaczyć Darwina i przywdziewać na święto sukmanę chłopską, żeby się odrodzić jako naród, żeby stanąć na czele cywilizacyi. Jedna sztuka tylko może nas doprowadzić do zrozumienia swojego ja, wyrobienia w sobie indywidualności, zostania czemś — to moje najgłębsze przekonanie. Powinniśmy więc pracować nad sobą w tym kierunku, zamiast roztkliwiać się nad tem, co każdy trzeźwy człowiek może nazwać najwyżej aktem rozpaczy pewnej klasy, albo też niedołęstwa i krótkowzroczności, jak kto woli.

— Co jeszcze powiesz mi, no co? — rzekł pan Bolesław z goryczą. Żółć przemawia przez twoje usta, bo nie przypuszczam nawet, żeś naprawdę taki głupi, czy też zły. Sztuka ma nas odrodzić? Sztuka stanowi koronę kultury? Sztuką powinniśmy żyć i oddychać. Niedawno powiedziałeś o Zdobywskim, że ma w głowie trociny złote, a teraz widzę, że i ty masz w sercu farbę zamiast krwi, a w głowie nuty zamiast komórek.

— Wie ojciec, dajmy lepiej pokój tej rozmowie, która nie zmieni w nas obu nic, a natomiast wywołać może gorycz. Chcę tylko jednego, niech sobie tam inni robią tak czy owak, niech myślą o czem się im podoba, ale niech mnie dadzą pokój, niech mnie pozostawią tam na wyżynach piękna, gdzie mi tak dobrze. Mój ojcze, żeby ojciec wiedział, jak małemi, jak bagatelnemi wydają się z tych szczytów podobne [ 197 ]sprawy! Wszystko to przemija, przebrzmiewa, zamiera, a wiecznem, doskonałem, boskiem, wartem kochania jest tylko piękno i jego wcielenie — sztuka. Dla sztuki chcę żyć, nie dla niczego więcej, bo powiem ojcu poprostu, że ta reszta nic a nic mnie właściwie nie obchodzi.

— Mój Leonie, dajże pokój, — perswadowała matka — po co takie kwestye podnosić przy obiedzie? Powiem ci tylko, że jeśli chcesz, oddaj się tej swojej sztuce, ale niech ci ona przynajmniej da coś, bo nie jesteś bogatym paniczem...

— Tak, niech mi da obiad, niech mi zapłaci mieszkanie i sprawi mi odzież, a mama wtedy raczy ją uznać, czy tak? — rzekł Leon szyderczo. Rzeczywiście jest mama bardzo dobrze usposobiona dla „tej sztuki“ i dziękuję w jej imieniu.

— Zapominasz się Leonie — wykrztusił blady Komirowski.

— Idę już, schodzę z oczów. Dowidzenia z rodzicami.

Po oddaleniu się Leona nastało głuche milczenie, przerywane tylko sapaniem pana Bolesława, oburzonego i zmartwionego do najwyższego stopnia.

— Możebyś naprawdę dał Leonkowi na tę podróż do Włoch — odezwała się w końcu pani Kazimiera. — Ciągle o tem marzy i dlatego taki gorzki się zrobił w ostatnich czasach. Nie dziwię mu się nawet, bo cała jego przyszłość od tej wycieczki zależy.

Ale teraz Komirowski był dalszy, aniżeli kiedykolwiek od zamiaru ułatwienia synowi wyjazdu. [ 198 ]

Dom stawał mu się nawet niemiłym, bał się poprostu spotkać z Leonem, bo czuł, że nie potrafiłby rozmawiać z nim z zimną krwią. Za to coraz częściej zaglądał do Olaskich.

Wygnańcy Z Kołatyna nie mogli się dotąd oswoić z nowemi warunkami, w których postawiło ich życie. Olaski zamknięty w ciasnem mieszkanku, rzucał się po niem jak stary lew po klatce. On, przywykły od dzieciństwa spędzać dni całe pod gołem niebem, na siodle, on, który rozkazywał zawsze komuś, a nigdy nie słuchał, on niezależny od niczego, jak tylko od przyrody i jej kaprysów, musiał teraz nieznany od nikogo, pozbawiony wszelkiego wyraźnego stanowiska, wegotowuć wpośród tych brudnych, pozbawionych słońca i powietrza, zmieszkałych przez bezimienne mrowisko murów miejskich, gdzie czuł się jaknajgorzej. Szukał sobie jakiegoś zajęcia, ale nadaremnie. Najbardziej bolało go, najsrodzej bodło jego ambicyę, że on, dziedzic, jaśnie wielmożny pan na swoim Kołatynie, tutaj w Warszawie był niczem, pyłkiem, na który nikt nie zwacał żadnej uwagi. To go doprowadzało czasami do rozpaczy. W przystępie takiego usposobienia porywał za kapelusz i biegł prosto przed siebie, na sam koniec miasta, bez celu, byle tylko wyładować z siebie ten nadmiar energii, który w nim jeszcze kipiał pomimo późnego wieku. Wstyd mu było przed żoną i przed córką, czynił więc wszelkie wysiłki, żeby nakoniec zaczepić się gdziekolwiek. Podobnie jak Komirowski ogłaszał się i czytał anonsy, zwracał się do biur ofiarowując swoje usługi, ale od wyjazdu ze wsi mijał już miesiąc niemało, a żadna zmiana w położeniu Olaskich nie nadchodziła.

Wieczorami dopiero, kiedy Chojowski, znużony całodzienną pracą zjawiał się w saloniku, posępny nastrój pierzchał. [ 199 ]

Olaski, usłyszawszy tak niespodziewanie w wagonie, o wyborze córki, przeląkł się narazie. Nie mógł pojąć, kiedy się to stało, w jaki sposób ten nieznany młodzieniec zdołał w tak stanowczy sposób opanować serce młodej dziewczyny. Ale nie protestował wcale, znał bowiem doskonale nieugięty, wyrobiony, szlachetny nawskroś, szczery charakter córki i był przekonany, że to, czego Luda sobie życzyła, było dobrem i odpowiedniem zarówno dla niej samej jak i dla jej rodziców. Nie znał prawie Chojowskiego, który dotąd niczem nie zwrócił jego uwagi na siebie, brał go z początku za przeciętnego młodzieniaszka z Warszawy, bezmyślnego i goniącego za łatwem użyciem — urzędnika prywatnego, ale teraz powoli zmieniał o nim swoje zdanie.

Pan Stanisław pociągał go coraz bardziej swoją naturą refleksyjną, umysłem niepospolitym, charakterem wyrobionym i czystością duszy pozbawionej zupełnie niesympatycznych pierwiastków. Chojowski przychodził co parę dni wieczorami, nie chcąc narzucać się częściej swoją osobą. Przy stole rodzinnym czytano, rozmawiano, rojono o lepszej przyszłości i Olaski polubił to zgromadzenie, kończące się w dni pogodne spacerem po ożywionych ulicach, albo wycieczką do pobliskiego parku.

Chojowski, że się tak wyrazimy, nie śmiał nawet umaczać brzegu warg w tej krynicy szczęścia, jaką niespodziewanie los przed nim otworzył, ciągle drżał tajemną trwogą, czy to wszystko nie sen, nie złudzenie, nie miraż z pozoru tak bliski, a w rzeczywistości niedotykalny, daleki i niedostępny. Ludmiłę kochał, ale patrzył na nią z jakiemś niedowierzaniem, którego daremnie starał się pozbyć. W zakątku [ 200 ]jego duszy tkwiła jakaś nieufność do tej dzieweczki, która tak bez wahania się, nie znając jeszcze wartości swego uczucia, oddała mu swe serce, bał się, że utraci je tak nagle, jak pozyskał.

Ludmiła stawała czasami przed nim, jakby sfinks, którego z trudnością mógł sobie tłómaczyć. Lada chwila oczekiwał, że to wezbrane powodzią wód wiosennych jezioro, tak niespodzianie rozkute z okowów lodowych, zaledwie dojrzanemi z po za chmur życia promieniami, znowu pokryje się zimnym pancerzem w jakim podmuchu północnym, zamknie przed nim na zawsze swoje źwierciadlane tonie, w których samo niebo się doń uśmiechało.

Zbliżał się do niej jak do ołtarza, na którym płonęła zagadkowa ofiara dla nieznanych bogów przeznaczona, patrzył w modre oczęta, jak marynarz na grożący lada chwila burzą firmament. Ale dni upływały i żaden najlżejszy nawet obłoczek nie zjawił się. Ludmiła unikała wprawdzie wszelkich igraszek z miłością, czego się tak lekkomyślnie dopuszczają inne panny, nie drapowała się swawolnie w kokieteryę, nie manifestowała przy każdej sposobności swojego uczucia, kryła je nawet przed ludźmi, ale też każde jej słowo, każde spojrzenie, tchnęło jakąś opokową stałością uczucia; pan Stanisław przenikał więc powoli duszę narzeczonej, rozumieć poczynał, że pod tą powłoką lodową, którą lichy psycholog mógłby wziąć za obojętność, jak pod skorupą zastygłej lawy nurtuje morze ognia.

Brakowało mu jednak tej pewności, tak pospolitej w stosunku narzeczonych — pragnął usłyszeć wyraźnie od Ludmiły, jeżeli nie wyznanie, to stwierdzenie miłości. [ 201 ]

Przyszedłszy raz, jak zwykle z kantoru do mieszkania Olaskich, zastał Ludmiłę samą. Siedziała przy otwartem na oścież oknie, z książką na kolanach. Nie czytała jednak; Oczy jej błądziły po skrawku nieba, ujętego w ramy blaszanych dachów i poczerniałych kominów, jakby chciały wydostać się daleko, daleko, na szeroki horyzont.

Było w nich tyle tęsknoty, tyle niewypłakanych łez, że pan Stanisław zamknął je długiemi pocałunkami współczucia.

— Cóż to za smutne myśli opanowały panią? — zagadnął żartobliwie.

— Tak, zastanawiałam się nad tem, co się teraz dzieje w Kołatynie.

— Ciągle ten Kołatyn! Zaczynam być o niego zazdrosny; z pewnością Ludeczka nie tęskniła by za mną, tak jak za nim. Słyszałem już tyle razy, żeś do niego przywiązana, że go kochasz, — dodał z lekkim wyrzutem — a o sobie mogę się tylko domyślać, że zajmuję skromny jakiś kącik w tem biednem serduszku. Czy to sprawiedliwie, panno Ludmiło?

— Sam mi powiedziałeś kiedyś, że chore dusze są niedostępne dla słodyczy miłości — rzekła po chwili milczenia — a moja dusza choruje i... gniewam się na siebie za to, że się tak dałam opanować tęsknocie, ale cóż zrobić. W tej chwili dałabym rok życia, żeby choć na godzinkę zobaczyć tamte strony.

— Więc teraz jeszcze nie możesz mnie kochać? [ 202 ]

— Owszem, ale uczucie moje dla ciebie niema w sobie nic pogodnego. Inna na mojem miejsu przy tobie, śmiałaby się zapewne, żartowała, a mnie zawsze robi się smutno, tak smutno, że nie umiem powiedzieć. Widocznie tęsknota zatruwa we mnie miłość.

— Kochasz? powiedz mi wyraźnie, potrzebuję tego! — błagał.

— Kocham, ale nie tak jak inne, — rzekła z wahaniem — w naszych sercach są jakieś bóle, zmroki, tęsknoty i pragnienia i tak ich dużo, że zagłuszają zupełnie jaśniejsze uczucia. Otóż ja doznaję wrażenia, że właśnie te bóle, te ciernie łączą nas głównie i dlatego właśnie nasza miłość taka poważna, taka smutna. Ale poczekaj, niech się uleczę, a wszystko się we mnie zmieni. Ciernie nasze zakwitną, poczekaj!

Chojowski wysłuchał tej spowiedzi z poddaniem się, chociaż spotęgowała ona jego wewnętrzny niepokój. Chciał on sięgnąć głębiej jeszcze w otwierające się przed nim serce Ludmiły, ale w tej chwili wrócili Olascy, prowadząc ze sobą spotkanego na ulicy Komirowskiego.

Pan Stanisław widział już raz starego Komirowskiego, przywitał go więc przyjaznym uściskiem dłoni.

— Ważna wiadomość, — rzekł, zwracając się do przyszłego teścia — Znalazłem bardzo dobrą i wygodną lokatę kapitału dla pana.

— Dobrodzieju! — zawołał Olaski całując młodzieńca w oba policzki — gadajże, co, jak, gdzie?

Podczas, gdy pani Olaska nalewała herbatę gościom, Chojowski opowiadał co mu się udało zrobić. Jego szef zamierza rozszerzyć [ 203 ]fabrykę, która rozwijała się dotąd bardzo szybko. Idzie o dokupienie placu z sąsiedniej posesyi i zbudowanie nowego pomieszczenia, bo stare dziś już zaciasne. Pochłania to znaczny kapitał, fabrykant ma spory kredyt, ale bez gotówki ani rusz. Pryncypał Chojowskiego ogląda się więc za „cichym wspólnikiem“ któryby mu wniósł kilkanaście tysięcy rubli. Olaski nie potrzebuje wcale znać się na interesie, może nawet nie weźmie w nim żadnego osobistego udziału; otrzyma tylko weksle i ośm procent w półrocznych ratach z góry. Ryzyko prawie żadne; pan Stanisław, jako buchalter, zna na wylot stan majątkowy Malickiego i ręczy, że kapitalik nie przepadnie, chybaby jaka katastrofa i krach ogólny w przemyśle, ale i w takim wypadku Olaski nie straciłby wszystkiego. Fabryka idzie doskonale i rozszerzenie jej powiększy niebawem obroty w dwójnasób.

— A skoro tak, powiedz mu pan o mnie — rzekł Olaski wysłuchawszy szczegółów. — Znasz się pan na takich rzeczach lepiej, aniżeli ja, rób więc jak chcesz... Toż w gruncie rzeczy i o was oboje tu idzie... Jedna rzecz tylko.

— O cóż panu idzie?

— Wolałbym inną formę tej spółki.

— Ależ to właśnie najwygodniejsza forma.

— Tak się panu zdaje, ale według mnie, to nie zupełnie wypada żeby szlachcic na weksle komuś pożyczał, fe!

— Przecież to tylko sposób zabezpieczenia sumy, nic więcej — tłómaczył Chojowski — najprostszy i najlepszy w tym wypadku. Inaczej [ 204 ]należałoby zrobić akt przed rejentem, wprowadzać pana jako wspólnika przed sąd handlowy, rozsyłać cyrkularze, słowem ambaras niesłychany.

— Sposób zabezpieczenia być może, ale te weksle. Dziwak ze mnie, zapewne. No, dobrze już. W każdym razie śmiać mi się zachciewa, kiedy sobie pomyślę, że na starość fabrykantem zostaję i muszę się nowej miejskiej moralności uczyć. Bo co to gadać, na weksle pożyczać szlachcicowi nie wypada i kwita.

— Niech no pan dobrodziej posiedzi trochę dłużej w kochanej Warszawce, a oswoi się nietylko z tem, ale i z wieloma innemi rzeczami — mówił pan Stanisław, uśmiechając się ironicznie. — Pracuję wprawdzie odniedawna w przemyśle i w handlu zarazem, ale to i owo już widziałem. Dla osiągnięcia tego, co się nazywa dywidendą, dochodem od przedsiębiorstwa, procencikiem, wyprawiają tutaj saltomortalia, że ha! Możebym i nie wytrzymał nawet w tem otoczeniu, bo we mnie płynie jeszcze krew szlachecka, ale znalazłem na to skuteczny sposób.

— Jakiż to? — zagadnął pan Bolesław. — Mówże pan, bo i mnie się on przyda. Oj, przyda się! — westchnął.

— Ano poprostu zostałem filozofem, proszę pana! tłómaczę sobie, że każda klasa społeczna, każdy stan musi mieć swoją, odrębną moralność, nawet mężczyźni mają inną, aniżeli kobiety. Szlachta, jak to panowie sami na sobie sprawdzacie, upada majątkowo, a pomimowoli zamieniamy się w społeczeństwo przemysłowe, a więc fabrykant i kupiec pochwycili za ster nawy społecznej; oni robią dziś w Warszawce opinię, oni dyktują nam, co moralne, a co nie! Maluczko, a zamienimy [ 205 ]się zapewne na społeczeństwo burżuazyjne, takie samo wstrętnie egoistyczne, bezduszne, krótkowidzące i pozbawione ideałów, jak francuskie naprzykład.

— Ładna perspektywa — wybuchnął Olaski. — I pan to mówisz z zimną krwią.

— Ja? Traktuję swoją filozofię, jak kokainę — znieczulam się nią, żeby wytrzymać, a potem, kiedy już staję się niewrażliwy na nic, pozwalam się unosić prądowi, któremu nie mogę się oprzeć.

— Tak nie będzie długo. Nie trzeba być pesymistą — rzekł Komirowski — za młodyŚ pan na podobne poglądy.

— Oh, nasze pokolenie szybko dojrzało, proszę pana! miało gotowe programy i poszło za niemi — mówił z goryczą Chojowski. A program to bardzo prosty: wszystko i wszystkich nienawidzieć, wszystko opluwać, ze wszystkiego kpić, wszystko niszczyć, zacząwszy od zaufania w sobie, budować fabryki i zakładać sklepy. Że tam trochę chwastów tu i owdzie w zwaliskach się napleniło, mniejsza o to, słońce cywilizacyi wytępi je wkrótce.

Chojowski mówiłby dalej, lecz narzeczona zasłoniła mu usta dłonią. Obejrzał się i spostrzegł bolesny wyrzut w jej oczach.

— Znowu ironia? — rzekła surowo. — Gdybyś pan wiedział, jak ona zmienia pana, panie Stanisławie, nigdybyś się do niej nie uciekał, nawet w takich razach, kiedy prawdziwa gorycz mówi przez ciebie. To dobre dla starych, dla tych, co życie ich już złamało, ale my... myśmy powinni inaczej patrzeć w przyszłość. To co pan powiedziałeś przed [ 206 ]chwilą, to daleko gorsza trucizna, niż ta, przeciwko której się kokainizujesz swoją filozofią. Musisz mi przyrzec, że nigdy takim nie będziesz...

— Życie uczyniło mnie takim właśnie — odparł, spuszczając oczy.

— Życie leży przed młodymi, a nie poza nimi.

— A to panu powiedziała — zawołał Olaski, Śmiejąc się.

Chojowski zajrzał w oczy narzeczonej i dostrzegł w nich przebaczenie.

Zapomnijmy oboje o tem co było, o naszych cierpieniach, niech one nie hamują naszych kroków w przyszłości, mówiły te oczy, bo ta przyszłość jest naszą. Zrobimy ją taką, jaką mieć chcemy, a chcieć silnie — jest to módz. I z kwitnących cierni można wić korony szczęścia.

Zrozumiał tę obietnicę niemą i zawstydzony, Spuścił powieki.







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false