Jump to content

Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/195

From Wikisource
This page has been proofread.

Rzuciwszy jednak okiem na Leona, spostrzegł na jego twarzy subtelny uśmieszek ironii czy politowania, który zabolał go, jak dotknięcie zimnego, stalowego ostrza.

— Czy cię to naprawdę nic, zupełnie nic nie obchodzi? — zagadnął, kładąc mu rękę na ramieniu.

— Ciekawe historyjki, tak, niewątpliwie — wycedził przez zęby młodzieniec — ale znane już, proszę ojca, znane. Zresztą co nas dziś mogą interesować ci barbarzyńcy, boć ci ludzie przed trzydziestu laty byli nimi w wyższym jeszcze stopniu, aniżeli my dzisiaj po za pełnym dzbanem, psem myśliwskim, koniem i gardłowaniem o nic nie dbali. U pełnego dzbana urwało się ucho, trzeba więc było do nowego świeże piwo warzyć, no i nawarzyli go tyle, że my go jeszcze mamy za dużo do wypicia, chociaż przy warzenia nas nie było.

— Leonie!

Młodzieniec wzruszył ramionami.

— A no prawda, — rzekł zimno.

— Fałsz! Nie znasz faktów, nie chcesz znać.

— Niech to ojciec nazwie, jak się ojcu podoba. Co do mnie jednak, utrzymuję, że tak dobrze się nawet stało, bo inaczej siedzielibyśmy po dawnemu w ciemnocie, oddzieleni kastowemi murami jeden od drugiego i zdawało by się nam, żeśmy wielkim narodem. A ja ojcu mówię, że żaden naród dopóty nie jest naprawdę wielkim, dopóki nie

187