— Ciekawa historya! niech ojciec sam powie — rzekł, kiedy już rodzice siedzieli przy stole. — Zjawia się do mnie przed paru tygodniami jakiś „burżuj“, spasiony jak wieprz, a głupi jak struś i nagadawszy mi do znudzenia komplementów, prosi, żeby malować jego córkę. Skąd się do mnie przybłąkał, nie pytałem nawet. Obiecał przyzwoite honoraryum, więc dlaczego ostatecznie miałem mu odmawiać? Poszedłem obejrzeć córeczkę i, jak się odrazu spodziewałem, znalazłem typową, pospolitą do śmieszności mieszczaneczkę, której portret mógłby skutecznie figurować na jakim piwowarskim afiszu. Wpadłem, myślę sobie, ale głośno musiałem się zachwycać jej kurzą figurą, kaczym nosem i gęsiemi oczyma. Poświęcam się tedy, stwarzam z tej żywej mumii arcydzieło w swoim rodzaju, maluję ją impresyonistycznie, na bajecznie dobranem tle, jako postać fantazyjną, robię z niczego, z zera okrągłego liczbę artystyczną, jednem słowem, coś wartościowego, a tu kochany papka powiada, że on chciał co innego za swoje pieniądze. A weźże sobie swoje Śmierdzące jeszcze łykiem ruble, ale nie żądaj, abym naśladował pierwszego lepszego bazgracza. Wie ojciec, co mu radziłem? Żeby sobie poszukał jakiego malarza znaków. No i poszedł, ale za to pozostałem bez spodziewanego honoraryum i znowu w łeb wzięły projekty wyjazdu na studya. Trzeba mieć pech! prawdziwie warszawski pech!
Ale pan Bolesław był daleki od tego, żeby się dostrajać do kwaśnego usposobienia syna. Jadł z apetytem, rozmyślając o Olaskim. Rozgadał się nawet przy końcu i nie zważając, czy go kto słucha, czy nie, zaczął opowiadać o okolicznościach w jakich zapoznał się z młodym dziedzicem Kołatyna.