Jump to content

Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/188

From Wikisource
This page has been proofread.
Komirowski siedzi przy stole, przed stygnącą filiżanką herbaty, zagłębiony w gazecie. Ach, te ogłoszenia. Teraz dopiero czytać się je nauczył. Dzięki im dowiedział się bardzo wiele o tej Warszawie, która z odległości tysiąca mil geograficznych wygląda jak poważna matrona, zbliska zaś staje się podobną do wyszminkowanej zalotnicy, nadsłuchującej skąd ją dolatuje brzęk złota. Chodzi już od paru tygodni do najrozmaitszych ludzi w nadziei, że spotka kogoś, komuby mógł powierzyć swój w pocie czoła zdobyty kapitalik, owoc długiego szeregu twardych dni.

Ale przekonywa się coraz dowodniej, że jest tylko zającem, otoczonym przez węszące Ogary i myśliwców, oczekujących na stanowiskach, aż zwierzyna tropiona sama na strzał wyjdzie. Ile już małych dusz i niskich charakterów poznał przez ten krótki przeciąg czasu. Ile pożądliwych zapędów odepchnął, ilu pułapek uniknął szczęśliwie. Ale za to serce i mózg Warszawy otwierają się przed nim. Odgaduje już instynktownie potrzaski i sidła, zanim się ich dotknie — oczy jego ślizgają się po kolumnach ogłoszeniowych, jak piersi chytrego węża po szmaragdowej trawie. Jakże naiwnym był doniedawna! Toć on sądził, że tutaj niema wogóle złych ludzi, że to miasto, na które patrzał oczami młodości do dziś dnia, zawiera same salony, same świątynie, ołtarze, ani jednej piwnicy natomiast, ani jednego śmietnika.

Nabyty instynkt kazał mu się zatrzymać nad jednym z ogłoszeń:

„Podupadły obywatel ziemski, posiadacz skromnego kapitaliku, wynoszącego około dziesięciu tysięcy rb., zdolny jeszcze do pracy, ale

180