należałoby zrobić akt przed rejentem, wprowadzać pana jako wspólnika przed sąd handlowy, rozsyłać cyrkularze, słowem ambaras niesłychany.
— Sposób zabezpieczenia być może, ale te weksle. Dziwak ze mnie, zapewne. No, dobrze już. W każdym razie śmiać mi się zachciewa, kiedy sobie pomyślę, że na starość fabrykantem zostaję i muszę się nowej miejskiej moralności uczyć. Bo co to gadać, na weksle pożyczać szlachcicowi nie wypada i kwita.
— Niech no pan dobrodziej posiedzi trochę dłużej w kochanej Warszawce, a oswoi się nietylko z tem, ale i z wieloma innemi rzeczami — mówił pan Stanisław, uśmiechając się ironicznie. — Pracuję wprawdzie odniedawna w przemyśle i w handlu zarazem, ale to i owo już widziałem. Dla osiągnięcia tego, co się nazywa dywidendą, dochodem od przedsiębiorstwa, procencikiem, wyprawiają tutaj saltomortalia, że ha! Możebym i nie wytrzymał nawet w tem otoczeniu, bo we mnie płynie jeszcze krew szlachecka, ale znalazłem na to skuteczny sposób.
— Jakiż to? — zagadnął pan Bolesław. — Mówże pan, bo i mnie się on przyda. Oj, przyda się! — westchnął.
— Ano poprostu zostałem filozofem, proszę pana! tłómaczę sobie, że każda klasa społeczna, każdy stan musi mieć swoją, odrębną moralność, nawet mężczyźni mają inną, aniżeli kobiety. Szlachta, jak to panowie sami na sobie sprawdzacie, upada majątkowo, a pomimowoli zamieniamy się w społeczeństwo przemysłowe, a więc fabrykant i kupiec pochwycili za ster nawy społecznej; oni robią dziś w Warszawce opinię, oni dyktują nam, co moralne, a co nie! Maluczko, a zamienimy