jego duszy tkwiła jakaś nieufność do tej dzieweczki, która tak bez wahania się, nie znając jeszcze wartości swego uczucia, oddała mu swe serce, bał się, że utraci je tak nagle, jak pozyskał.
Ludmiła stawała czasami przed nim, jakby sfinks, którego z trudnością mógł sobie tłómaczyć. Lada chwila oczekiwał, że to wezbrane powodzią wód wiosennych jezioro, tak niespodzianie rozkute z okowów lodowych, zaledwie dojrzanemi z po za chmur życia promieniami, znowu pokryje się zimnym pancerzem w jakim podmuchu północnym, zamknie przed nim na zawsze swoje źwierciadlane tonie, w których samo niebo się doń uśmiechało.
Zbliżał się do niej jak do ołtarza, na którym płonęła zagadkowa ofiara dla nieznanych bogów przeznaczona, patrzył w modre oczęta, jak marynarz na grożący lada chwila burzą firmament. Ale dni upływały i żaden najlżejszy nawet obłoczek nie zjawił się. Ludmiła unikała wprawdzie wszelkich igraszek z miłością, czego się tak lekkomyślnie dopuszczają inne panny, nie drapowała się swawolnie w kokieteryę, nie manifestowała przy każdej sposobności swojego uczucia, kryła je nawet przed ludźmi, ale też każde jej słowo, każde spojrzenie, tchnęło jakąś opokową stałością uczucia; pan Stanisław przenikał więc powoli duszę narzeczonej, rozumieć poczynał, że pod tą powłoką lodową, którą lichy psycholog mógłby wziąć za obojętność, jak pod skorupą zastygłej lawy nurtuje morze ognia.
Brakowało mu jednak tej pewności, tak pospolitej w stosunku narzeczonych — pragnął usłyszeć wyraźnie od Ludmiły, jeżeli nie wyznanie, to stwierdzenie miłości.