Charaktery/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Charaktery | |
Data wydania | 1922 | |
Wydawnictwo | Towarzystwo Wydawnicze »Ignis« | |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Wikisource | |
| ||
Indeks stron |
ZOFJA R. NAŁKOWSKA
CHARAKTERY
WARSZAWA 1922
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE »IGNIS«
[ 8 ]
ODBITO TRZY TYSIĄCE DWIEŚCIE EGZ. NA
PAPIERZE BEZDRZEWNYM, ORAZ SZEŚĆ
EGZ. NA PAPIERZE CZERPANYM
W DRUKARNI NARODOWEJ
W KRAKOWIE
[ 9 ]
Młodej dziewczyny, która go kochała w milczeniu, nie zauważył, jak każdej rzeczywistości. Zakochał się natomiast w jednej nieznajomej pani, którą widział był parokrotnie na ulicy. Na świstku brudnego papieru napisał do niej list, wyznając zuchwale swe uczucie.
Następnie przyszedł sam, oczekując gromów lub wzajemności. Tymczasem pani była wyrozumiała i z ironiczną sympatją patrzyła [ 10 ]na hardość pazia. Że zaś dobrotliwością słów pobłażliwych odbierała mu wszelką nadzieję, przeto pocałował ją w zabronione usta swemi dziecinnemi, hardemi ustami. I gdy go odtrąciła wtedy z gniewem, nie pozostawiającym złudzeń, odszedł bezpowrotnie, myśląc, że przecież sześcioskrzydłe marzenie pozwoli mu wynaleźć w błękitnej perspektywie ulicy miejskiej nową przygodę.
A tak doświadcza swojej cudownej, niefrasobliwej, wzgardliwej młodości.
[ 11 ]
Loża natychmiast pociągnęła ku sobie wszystkich oczy. Ewa — to piękność głośna, o źrenicach, jak oksydowane srebro, o wielkich rzęsach żałobnych, o gęstwie włosów, dźwiganych na głowie monarszej, o linji ust, zastygłej w wyraz dumy i woli. Klejnoty, ubiór i cnota czynią ją nieporównaną i jedyną.
Kobiety poprostu nie mogły zrozumieć, patrząc. Skandal powszechnie był znany i obudzał zgorszenie. Wiadomo że piękna pani jest nieszczęśliwa, że uboga przygarnięta kuzynka odebrała jej męża, serce i łoże.
Siedziała trochę w tyle, w cieniu jej piękności. Wątła, drobna jej postać znikała w czerni skromnej sukienki. Miała twarz małą, oczy [ 12 ]jasne, wąskie, jakby nieco zapuchnięte, i nazbyt pełne, blade usteczka. Włosy jasne, w lokach naturalnych nieumiejętnie upięte, wyraz twarzy dobrotliwy i zasmucony.
— Nie, doprawdy, powiedzcie, co wy wszyscy w niej widzicie, — mówiła jedna pani w krzesłach, zaplatając na kolanach dłonie. — Przecież ona nawet nie jest ładna, ona nawet nie jest przystojna. To jest zupełnie nic przy tamtej.
— Tak, niewątpliwie, — odrzekł powoli jeden z panów. I długo patrzył ku loży, milcząc.
— Ale po niej widać, — powiedział drugi, — że jest taka trochę bezradna, że ona koniecznie musi mieć opiekę, że nie umiałaby się obejść bez mężczyzny.
[ 13 ]
Siedzi w fotelu oczywiście. Ale w fotelu ponadto na kółkach, którym porusza i kieruje sama. I od wysiłku na jej alabastrowych, drapieżnych rękach błękitnieją żyły. — Gdy które z dzieci chce jej pomóc, wtedy mówi łagodnie, że grzechem jest robić sobie zabawkę z cudzego kalectwa.
Nie widzi już dobrze i czytać nie może. Jest małomówna. Mieszka nie u swych najbliższych, tylko u męża siostrzenicy, który za jakieś dawne wielce i zapominane długi [ 14 ]wdzięczności wziął na siebie ciężar utrzymania staruszki.
Jej dwaj synowie obojętni, jej córka histeryczna, jej rozbawione i rozpolitykowane wnuki nie odwiedzają jej nawet.
Ale babcia się nie skarży. Rozumie, że takie jest życie. Widziała i przeszła zbyt wiele. Głosem cichym, melancholijnym opowiada tylko spokojnie, jak syn starszy inspirował testament nawpół nieprzytomnego już wówczas jej męża, jak młodszy wyłudził od niej połowę mienia na przedsiębiorstwo, które się nie powiodło.
O wnuczce dorastającej mówi, że złe skłonności zaprowadzą ją na ulicę. O córce, że w ciężkich czasach trzyma wielkiego psa Bernarda i karmi go ciastkami, a matce rodzonej, gdyby była tak nierozważna i zamieszkała u niej, żałowałaby wszystkiego. Jedna z synowych miała ten zwyczaj, że zawsze siadała do niej tyłem, a syn utrzymywał, że to się matce tylko wydaje.
O siostrzeńcu wiedziała dobrze, że wziął ją do siebie tylko z nienawiści dla jej [ 15 ]synów, aby ich upokorzyć. O siostrzenicy, że nie ma żadnego wpływu na dzieci, które myślą tylko o psotach, są złośliwe i bez serca.
Wejrzenie jej jest łagodne, gdy z ust padają ciche słowa nienawiści.
Później długo milczy, pogrążona w zadumie. A twarz jej pełna jest słodyczy i spokojnej melancholji.
[ 16 ]
Nie pogardza ludźmi, jak Kamil, nawet lubi ich, gdy ją czemś zaciekawiają. Pozatem są jej obojętni. Lubi rzeczywistość i z uwagą się jej przygląda. Lubi siebie.
Nie rozumie, jak to można się zakochać i trochę podejrzewa, że wszystko to musi być [ 17 ]udawane. Na mężczyzn patrzy poważnie i surowo, a później śmieje się, jak dziecko, nawet trochę niemądrze — i pozwala całować się w czerwone usta. A potem jest strasznei zdziwiona, jeżeli który z nich wyobrazi sobie, że uczyniła to z miłości — i jest w niej zakochany, Marcja wtedy śmieje się i mówi: »jakże można coś tak niemądrego pomyśleć«.
[ 18 ]
Od lat wielu kocha jednego człowieka, Kocha — do ostatniej kropli krwi, do ostatniego tchnienia. Tamten domyślił się i odtąd jej unika. Dziwiłaby się, gdyby było inaczej. Może nawet powodzenie jakieś przejęłoby ją obawą.
Mieszka w cierpieniu swojem, mocno zamknięta. Patrzy spokojnie na postępy choroby [ 19 ]i czeka śmierci. Wie już dokładnie, że przyczyną niesmaku naszego i niezadowolenia ze świata nie są ludzie, tylko my sami. A że przytem nie pomaga jej już digitalis, więc pragnie umrzeć.
I umierając, będzie marzyła, że jego przejmie żalem list pozostawiony i że trzy sonety o miłości, odrzucone przez wszystkie redakcje, zapewnią jej nieśmiertelność.
[ 20 ]
Kazik ma długi nos, który się rusza, jak u zająca, długą twarz, zęby też, jak u zająca, oczy poważne i trochę wybałuszone. A mówi bardzo powoli, patrząc w bok.
Musieli raniej wstać, bo im się z wczorajszej przeprowadzki zostało jeszcze w piwnicy pięć korcy węgla do przeniesienia. Przeprowadzali osiem pokoi i już nie mogli zdążyć, tyle tam było tego dźwigania. Prawda że się może i trochę za mało zgodzili, ale trudno, widzieli przecież, co było, i oba fortepiany też. Jak się podjęli, to musiało być przewiezione [ 21 ]wszystko w porządku, choćby jeszcze i na drugi dzień.
Więc dziś do tych czterech pokojów przyszli już dobrze po dziewiątej, a zanim powiązali kosze, zanim co, była pewnie z jedenasta.
Kazik i drugi chłopak, ale co już ma siedemnasty rok, prędko poznosili lekkie rzeczy, stoły, figury, landszafty. Ojcowie dźwigali ciężary. Naładowali wózek, ile weszło, popatrzyli, żeby się co nie obcierało, zaprzęgli się we czterech i ciągną. Kazik mówi, że po brukowanych ulicach lepiej jechać, niż po gładkiem, bo kamienie odbijają w górę.
Nie zabrali się za drugim razem i musieli jeszcze obrócić trzeci raz, po nocy. Wszystko przez to, że się dopiero o jedenastej zaczęło znosić.
Pod wieczór robi się ciemno i zimno. Około dziewiątej Kazik już jest trochę zniechęcony. W nowem mieszkaniu pyta, gdzie kran, bierze go w zęby i długo pije zimną wodę. Powiada, że przy takiem noszeniu to się [ 22 ]zimna nie czuje. I leci znów na stare mieszkanie.
W windzie Kazik z poważną miną psotuje. Naciska to ten, to tamten guzik, żeby szła w górę i nadół. W bramie usiadł na materacu i ziewa.
Chciałby, żeby się już skończyło z temi przeprowadzkami. Od trzech miesięcy taki ruch, ciągle jest robota. Wczoraj o dwunastej wrócili do domu, a na jutro mają znowuż pięć pokoi.
Ojciec stoi na wierzchu wózka i woła:
— Dawaj, Kazik, jeszcze tamte doniczki.
— Kiedy nie mogę.
— Co to jest nie możesz?...
— Nogi mnie bolą.
— Patrzcie go, jedenaście lat toto ma i nogi go bolą. A ja pięćdziesiąt już po świecie chodzę i mnie nie bolą.
Kazik wstaje, ale minę ma zmęczoną: długi nos wisi nisko, zęby świecą z ust otwartych.
Naraz przychodzi służąca i mówi, że zeszła całą ulicę i nie może dostać dorożki.
— Polecieć po dorożkę?
— A no, leć. [ 23 ]
Kazik rusza z miejsca pędem, żeby się czasem nie rozmyślili.
— Jucha, — powiada ojciec łagodnie. — Tak to go nogi bolą. A żeby się tylko ten kawałek dryndą przejechać, to zaraz poleci. Do zbytków pierwszy.
[ 24 ]
Krzysztof wskutek życia niepracowitego i lekkomyślnego popadł w nędzę, ale zachował dumę hidalga, jest arystokratą i ludziom gorzej urodzonym podaje dłoń tylko przez rękawiczkę. Brzydzi się tłumem i gminnością duszy, mówi cicho, uprzejmie i dowcipnie. Jest ulubionym towarzyszem młodych, wykwintnych ludzi. Nie ma nigdy złego humoru i nie popełnia błędów. [ 25 ]
Ponieważ nic nie posiada i nic nie zarabia, niektórzy nie mogą zrozumieć, z czego żyje. Krzysztof uprzyjmie tłomaczy to w ten sposób, że w czasach pomyślności był oszczędny i teraz wydaje owe sumy zaoszczędzone. »Kierowałem się zawsze tą dewizą — mówi ów utracjusz, — że: pens do pensa, zbierze się gwineja«.
Nigdy nawet nie był za granicą, niemniej wiadome mu są obyczaje wszystkich stolic świata. Zna się na najbardziej wyszukanych kobietach, chociaż dostępne mu są tylko męty miejskie. O żadnej kobiecie nie wyraża się bez szacunku i wszystkie w oczach jego są damami.
Nie lubi słowian i wschodu, jest patrjotą angielskim, zna ciekawe plotki z dziejów Wielkiej Brytanji, studjuje żywot Brummela i Wilde’a. Szanuje wszystkie przesądy.
— Jeżeli zyskamy niepodległość, będziemy mieli swoją policję, swój rząd i swoje wojsko, to ja się przenoszę do Europy.
Tak, jak Platon nie mógł wyobrazić sobie [ 26 ]państwa bez niewolników, tak Krzysztof sądzi, że konieczni są jacyś cudzoziemcy, aby spełniać gminne i niesmaczne zadanie rządzenia krajem.
[ 27 ]
Odkąd odszedł od niej kochanek, poprostu dlatego, że wolał inną kobietę — Emilja nie może nic zrozumieć. Umiałaby może znieść taki cios, gdyby był dziełem przypadku. Ale jasne się stało, że oto przeznaczone jej jest poniżenie. Musi ukrywać swój płacz po nocy, musi zwracać się do ludzi co pomoc, musi nosić podarte ubranie — i nie wie, jak się to robi. Każde z niepowodzeń jest dla niej [ 28 ]zdumieniem, każdy zawód — zupełnie nową rozpaczą. Cierpienie do niej nie pasuje, nie wyszlachetnia jej, nie uczy wyrzeczenia. Cierpienie ją dezorjentuje. Nie umie wyciągnąć żadnych wniosków z tego, że jest w nędzy. — Stacza się wciąż niżej, staje się nieśmiała i niepewna, czuje się czemś niższem wobec każdego, trochę winnem.
Raz spotkała człowieka, z którego śmiała się kiedyś, gdy mówił o niesprawiedliwości i okrucieństwie świata. Widząc jej opuszczenie i smutek, powiedział ze współczuciem: „Teraz dopiero poznała pani prawdę życia, teraz pani rozumie, co to jest krzywda i niesprawiedliwość“. Emilja się zdziwiła. — Ja?... Ja właśnie nic nie rozumiem. Ja myślę, że może niektórzy stworzeni są nawet do cierpień i przeciwności... I tylko tego nie wiem, dlaczego to mnie spotkało.
[ 29 ]
Widząc zjawisko każde ze wszystkich stron, Rufin nie może ustalić swego stosunku do świata, co więcej — nie może ustalić własnego mniemania o sobie.
Niekiedy Rufin odczuwa, że pomimo zawodów doznanych zachował całą wewnętrzną równowagę, że jest przeto naturą pogodną i wobec życia afirmatywną. Wszelako nie minie dzień, a Rufin zniewolony jest sam sobie perswadować, że oto przecież mu się powiodło, że ma żonę i dzieci zdrowe, którym zapewnił dostatek, że owszem imię jego i stanowisko obudza szacunek, że przeto powinien [ 30 ]być szczęśliwy. A właśnie robak zwątpienia, sceptycyzm głębszych natur nie daje mu w radości korzystać z owoców zasługi.
Są znów dni, kiedy wydaje się Rufinowi, że oto rozminął się z przeznaczeniem. Wybrana bowiem na towarzyszkę życia kobieta wyziębiła w nim idealizm wrodzony, obniżyła lot i pracy jego narzuciła kierunek praktyczny. Kiedyindziej przypomina sobie nagle drobne jakieś małżeńskie uchybienia. I widzi siebie jako wyrafinowego rozpustnika, który nadużył zaufania tej uczuciowej, szlachetnej, czystej kobiety i jedynie dzięki obłudnemu zachowaniu pozorów nie zniszczył szczęścia rodzinnego. Dręczy się tedy wyrzutami sumienia, rozważa, jak zbawiennie wpłynęła żona słodyczą charakteru i rozsądną dobrocią na jego usposobienie; jest pewien, że tylko ona uchroniła go od pesymizmu, któremu ulegał w młodości, gdyż włożyła nań słodkie obowiązki ojcostwa, wskazała życiowe cele bezpośrednie – właśnie gdy zwątpił już był o celach humanitarnych i wszechludzkich.
Czasami wszystko, co osiągnął, wydaje się [ 31 ]Rufinowi skromnym zaledwie dorobkiem. Porównywa siebie z innymi, którzy z niczego doszli do dostojeństw i zaszczytów — i w tem zestawieniu staje się kimś niepraktycznym, zbyt niezależnym, niezdolnym do kompromisów, nieprzystosowanym do życia. I widzi Rufin, że jest urodzonym samotnikiem, nie dbającym o blichtr fałszywy i tani poklask świata. To co ma, jest mu nawet zawiele, marzy o zamieszkaniu w ubogim dworku wiejskim, krew przodków skłania go do pracy na roli, pragnie cichych zadowoleń wewnętrznych, uznania tylko w głębi duszy własnej. Jednak niedługo. Nagle bowiem odkrywa wielkie dobro, wynikające z życia socjalnego, potęgę gromady i organizacji, widzi się kółkiem niezbędnem w wielkim mechanizmie swiata.
I wtedy Rufin poczuwa się w jestestwie swojem, jako człowiek czynu i energji, jako jeden z budowniczych narodu. Oto jest tym, który bezwzględnie depcąc wszystko na swej drodze <ma na myśli dwie w życiu uwiedzione modystki> z egoizmem natur silnych [ 32 ]doszedł do celu, nawet przez małżeństwo swoje zdobył tylko środki do urzeczywistnienia dawno powziętych zamierzeń. Dał pracę setkom ludzi, zorganizował całą gałąź przemysłu, w rękach swych przesuwa nici kierownicze, zdobył władzę, której pragnął.
I znów — o jakiejś godzinie wieczornej, — znużony pracą swą, odpowiedzialną i owocną, Rufin jest w oczach swoich naturą prostą, niewyrachowaną i miękką, pośród zbytku i powodzenia, pośród rodziny i przyjaciół czuje się do głębi samotny. Żałuje, że nie poślubił ubogiej panienki, którą kochał był czasu górnej i chmurnej młodości i która jego kochała. I gdy ludzie myślą, że nic mu nie braknie, on, Rufin, na całym niezmierzonym świecie nie ma duszy bratniej, której mógłby zwierzyć swój smutek.
W takiej oto ciągłej sam ze sobą rozterce przepędza Rufin godziny wolne od pracy i rozrywek. Najtrudniej bowiem jest poznać samego siebie.
[ 33 ]
Zrzuciwszy płaszcz, kapelusz i rękawiczki na łóżko niezaścielone, Sylwja ofiaruje pani domu swą pomoc w układaniu bielizny, zapytując zarazem, czy wiele koszul pozostało jej jeszcze z wyprawy i które to są mianowicie. Radzi jej też, aby inny zaprowadziła porządek w szafie. Na wstążkach [ 34 ]związujących bieliznę, powinny zdaniem Sylwji leżeć pęczki sztucznych fijołków, a saszety mieć także zapach tych właśnie kwiatów. I obiecuje, że za następną wizytą przyniesie jej w podarunku takie fijołki i saszety.
Gdy herbata jest gotowa, Sylwja mówi, żeby służąca wzięła się do słania łóżek, ona bowiem nie chce nikomu robić kłopotu i sama sobie posłuży. Mimo protestów gospodyni otwiera kredens i wyjmuje stamtąd wszystko, na coby miała ochotę. Chwali ser, ale co do pasztetu znajduje, że niedość tłusto jest przyrządzony. Wreszcie ma ochotę na coś słodkiego i zapytuje pani domu, gdzie trzyma konfitury, które niedawno smażyła. A, idąc z nią sama do spiżarni, prócz konfitur przynosi też stamtąd dzieżkę z miodem i świeże włoskie orzechy. Wreszcie gryząc cukierki, które znalazły się jeszcze w bombonierce w salonie, zapina, długo stojąc, rękawiczki i przy pożegnaniu uspakaja panią domu, że wiedząc, jak trudno jej jest wyrwać się z pośród zajęć codziennych, sama w najbliższym czasie wpadnie znowu. [ 35 ]
Sylwja bowiem nie lubi pustych form towarzyskich i wyśmiewa mieszczki, które liczą się ze sobą na wizyty.
[ 36 ]
Ale siła umysłu jego nie może sprostać pragnieniom. W mrokach i ciszy nocnej z mozołem tworzone prace nie posiadają głębi ani talentu. Młode ciało Albina, dawniej pełne siły i zdrowia, schnie i niedołężnieje, na chudych policzkach palą się rumieńce chore. [ 37 ]Oczy mają wyraz posępny, a czarna grzywa zwisa w nieładzie na czoło, zachmurzone od nieustającego wysiłku.
Nauka pożera młodość Albina, praca nie daje mu radości. Z mózgu jego myśl płynie boleśnie, jak krew z rany. Każda życiowa ponęta wydaje mu się groźna dla celów nauki i sławy. Unika kobiety, by nie odciągnęła go od przeznaczenia. Wszystko z życia staje mu się tragedją i udręką.
Albin nie uznaje mimo to, aby pomylił się co do siebie. Przeciwnie, lituje się nad ludźmi, co o świtaniu biegą z rakietą w dłoni na tennisa lub chodzą po bagnach, by upolować jaką słomkę albo kszyka. Albin bowiem jest szczęśliwy. Cały wrogi, obłudny i płytki świat oskarża o swą porażkę; w sobie przecież znajduje niezamącone, tajemne źródło radości i dumy. I na żadne inne dobro nie zechciałby wymienić swych ukochanych mąk, udręczeń i goryczy zawodów.
[ 38 ]
Mówi o sobie chętnie i z namysłem. Lubi siebie. Jest wysmukła, spokojna i ładna. Lubi to wszystko, co dzieje się koło niej. Życie jej nie zaciekawia, tylko sprawia jej przyjemność.
Gdy jest w świecie, nie myśli o triumfach ani hołdach, tylko o zabawie. Lubi podróże, lubi teatr i muzykę. Zna się na dobrej kuchni, na dobrym krawcu i na literaturze. Ale nie ma namiętności. Nie jest ciekawa nowych rzeczy ani nowych ludzi. Nie pragnie nic z tego, co widzi u innych. Rzeczy niedostępne [ 39 ]są temi właśnie, na które nie zwraca uwagi.
Nie jest ambitna i wszystko jej jedno, co o niej powiedzą. Ukrywa to, co ukrywać wypada — ale nie obawia się niedyskrecji, nie drży przed skandalem, nie zaskarbia sobie niczyjej życzliwości. Nikogo nie stara się sobie zjednać ani podbić. Wszystko bowiem jest dla niej łatwe i pomyślnie się układa.
Miła jest tedy swemu mężowi, swym dzieciom i swym kochankom. Pogodnie i niefrasobliwie oddaje każdemu, co jest jego. Wszelako nie baczy, czy są to rzeczy królewskie.
[ 40 ]
Kalikst jest zawsze poprawny, chociaż o tem nie pamięta, nie przywiązuje do tego wagi. Ma sposób mówienia powściągliwy, o wszystkich wyraża się z chłodną życzliwością. Dobry sport przekłada zresztą nad najlepsze towarzystwo. Samotności się nie lęka, lubi władzę i czynność. W kobiecie podoba mu się zarówno cienkość duszy, jak cienkość przegubów. Ceni rasę, ceni kulturę, a jeżeli zdarzy się, że czemś pogardza, to nie wspomina o tem zupełnie.
Kalikst jest ostatniem słowem rasy. Posiada mnóstwo cech zadziwiających – przecież raczej cech reprezentanta typu, niż osobistych. [ 41 ]Na smukłych ramionach nosi wysoko głowę małą, o konturze nieskazitelnym. Z twarzy suchej i wygolonej patrzą oczy o źrenicach matowych, o szczupłych, nasuniętych wąsko powiekach. Kalikst jest wysoki, wygimnastykowany i zgrabny, wszakże jeżeli się obraca, to już cały. Ta pewna sztywność ruchów nadaje tylko więcej siły jego pięknej postaci. To też prócz rasy i kultury Kalikst ceni jeszcze siłę, ponieważ ją posiada. Jest przeto w zgodzie ze swoim typem. Nie pragnie być innym, niż jest. I tam, gdzie w danej chwili jest, uważa, że jest dobrze.
Kalikst jest, jak symbol. Można myśleć, że kryje się poza nim coś niezwykłego, coś jedynego. Można poświęcić wiele czasu, by go odgadnąć. I zarazem, właśnie jak niektóre symbole, ma sens dosłowny, byt samoistny i wystarczający — nawet gdyby niczego sobą nie wyrażał. — Dlatego w Kalikście kochają się zarówno młode panny, oczarowane na balu wiedzą taneczną i famą bogatego epuzera, jak doświadczone niewiasty, odgadujące [ 42 ]pod maską salonowca – mistrza instynktu, jakąś najwyższą instancję życia.
Zdaje się jednak, że w gruncie rzeczy Kalikst jest bardzo prosty i niczego nie udaje. Postępuje zawsze tylko tak, jak należy, nic ponadto. Jest do głębi opanowany, zorganizowany w myśl najbardziej racjonalnej ekonomji organizmu — i stąd płynie wewnętrzna harmonja jego natury i życiowa energja, pociągająca ku niemu łaknące mocy serca kobiece.
[ 43 ]
Ale nie zasypia odrazu. Dręczą ją myśli pełne troski. Matylda bowiem, nie mając pragnień wygórowanych i prowadząc życie tak zgodne ze swem usposobieniem, nie doznaje szczęścia ani spokoju. Wyrzuca sobie zbytek, w jakim żyje, gdy inni cierpią niedostatek. Dręczy się, że kupiła sobie dwie nowe koszule, że je chleb biały, którego odmówić sobie nie umie, — a inni chodzą w łachmanach, pożerani przez wszy, i nie mają nawet kartofli. Myśli o jednej staruszce, żebraczce, zmarłej na przedmieściu, której przyrzekła była, że nie pozwoli wziąć jej do szpitala, aby mogła nie rozstawać się przed śmiercią ze swą brudną, włochatą suką, przysłowiowym psem żebraków, — i nie dotrzymała przyrzeczenia. Myśli o małej córce stróża, która nie może zupełnie wstać i od paru tygodni wciąż leży w łóżku, chociaż nie jest wcale chora, tylko tak osłabiona głodem. Myśli z goryczą, ile jajek mogłaby kupić dla tego dziecka za jedną swoją koszulę!
Wreszcie Matylda postanawia, że odda stróżowej pieniądze, które oszczędziła sobie była [ 45 ]na koncert niedzielny — i doznaje pewnej ulgi, chociaż wie, że to nie jest na długo.
Mimo to stara się zasnąć, pamiętając, że nazajutrz trzeba wstać wcześnie, by zdążyć przed pójściem do zajęcia porządnie zamieść pokój i przyrządzić sobie śniadanie.
[ 46 ]
Inni w razie niepowodzenia widzą winę nazewnątrz siebie, w świecie i bliźnich. Samotnicy mówią: nie mogę żyć z ludźmi, nie mam wcale przyjaciół; kiedy się rozejrzę, widzę, że niema ludzi. Tacy, — gdy opuszczają kochankę, — obsypują ją zarzutami, sami porzuceni — też tylko po drugiej stronie widzą lekkomyślność i niecnotę. »Wszystkie kobiety są jednakowe«, — mówią wtedy — i to jest zarzut największy.
Jacek też cierpi, nie mając wiernego przyjaciela, i on doświadcza osamotnienia, przebywając między ludźmi. Wszelako nie obwinia nikogo, prócz siebie.
Jacek jest zawsze winien. Cokolwiek stanie się złego — choćby niewątpliwie na skutek [ 47 ]cudzej przewiny — sobie jedynie przypisuje. Krzywdy, wyrządzone i doznane, są jego przegraną zarówno: za jedne i za drugie ponosi przed sobą gorzką odpowiedzialność.
Oto Jacka odeszła ukochana kobieta i przeto jest smutny. Jest jednak nietylko smutny; na duszy jego leży ponadto nieznośny ciężar poczucia winy. Gdy inni, weseląc się czy smucąc, są przecież radzi sobie, Jacek ma dla siebie tylko potępienie,
Moralista pochwaliłby może Jacka, że ma sumienie wrażliwe. Sam on jednak wie lepiej, co o tem sądzić. »Oto jak wszystko jest zepsute, niedocenione, zmarnowane przezemnie«, myśli. Ale skrucha Jacka jest bezpłodna, niezdolna poprawić ani innych ani jego samego.
[ 48 ]
Bo niktby tak na oko nie uwierzył, jaką miała siłę. W dźwiganiu dużych wiader wody pod górę, w szorowaniu podłóg, w praniu i każdej robocie, mało która mogła jej dorównać. Ćwierć kartofli niosła przez parę wiorst nie spoczywając. I nawet się nie zadyszała.
Wszyscy ją chwalili, bo pracowała chętnie, była przywiązana, oddana, wierna. Od nieskończonej roboty nie odeszła. Mówiło się do niej: »moja kochana Jasiowa, już ja na was się spuszczam«, a ona stała przy balji albo przy żelazku do północy i później. [ 49 ]
Ale miała swoje zmartwienia. Jej mąż był leniwy, nigdy jakoś nie mógł dostać roboty, latem leżał w trawie, zimą w izbie pod pierzyną i nawet na kuchni nie rozpalił. Gdy Janowa wracała na wieczór do domu, krzyczał na nią i często ją bił. To ona właśnie powiedziała raz te dziwne słowa: »Gdyby wziął postronka, tobym nic nie mówiła, ale on czem popadnie«.
I z dzieci nie miała pociechy. Syn najstarszy, leniwy i złodziej, trzymał z ojcem, drugi poszedł do wojska. Córka Ewa puściła się i co rok miała dziecko ze starym gajowym, który za to pozwalał jej darmo brać drzewo z lasu. Ojciec bił Ewkę i za to, że drzewa mało, i za dzieci. Ale sam z lasu drzewa dźwigać nie poszedł, a Janowa znów nigdy nie miała czasu.
Janowa pracowała na całą rodzinę. Tak dorobili się wreszcie własnego domu na brzegu wsi i paru świń, które jednak padły na zarazę. Później kupili jałówkę. Ale zanim jałówka wyrosła na krowę, Janowa umarła. Niech jej ziemia lekką będzie.
[ 50 ]
Wiench ma cztery córki i pięciu synów, nie licząc tego, co pomarło. Wszyscy dawno poszli na swoje, a wnuki Wiencha mają już też dorastające dzieci. »Famija Wienchów sie rozpościro«, — mówi z chlubą. Jedna wnuczka jest bardzo sposobna i robi roboty do kościoła. »Wyrobi i zwierza i wszystko i jakie tylko rzecy wysyje ładnie«.
Wiench jest gospodarzem, ale gruntu i chałupy dorobił się z prostego parobka. Całe życie spędził w pracy i zna sobie cenę. Chodził na roboty daleko, różnego [ 51 ]doświadczał losu. »Nieraz strudzony przysedem z drogi. Dzieci ośmioro na kupie, kartofle wytopiło — to me tak czasem doskwerło, że okropność«. Ale zaradny był i rządny, sam doszedł do tego, czem jest dzisiaj.
— Żarna zawsze miałem, ususyłem zyta, ukręciłem, chleba napiekem ślicnego, jak krydy. Jo umiem piec. Tyle bochenków pikłem, ile nos było. Kozdy łapał zo więksy, kozdy osobno. La zgody. Bo jak z jednego krajom, to ty więcej zjis, a jo nie. Nawet teraz, jak nas dwoje — pieke dwa. Bo wciąż mówi, że więcej jim. Jej trzy funty, sobie trzy. Casem jakem więcy zjad, to ji prose: daj me kawałek. Jak dobro, to da. Ma tako skrzynecke i zomyka. Jak zło, to nie.
A ja ją zywię, a jakze. Każdziutką rzec kupię, wydatek mom. Okrasa musi być. Ona znów je skąpa. Na Wielkanoc zjem pięć jajek, a już przez cały rok jajka nie oglądam. Nie do.
Żeby tam miaja kluńć albo tam co, to nie. To już nie mogę powiedzieć. Ona się tam nie położy, nie śpi w dzień. To przy [ 52 ]krowach, to znów szyje, coniebądź grzebie. Ale iść gdzie, co sprzedać — takiej roztropności to ni mo. Łyżkę strawy uparzy jakbądź, chustkę upierze — nic więcej. Z mlikiem nie pójdzie. Całe gospodarstwo w kupie — ja.
Skąpy nie jestem i porządek u mnie musi być. Taki niecierpliwy jestem do długu, że nie doj Boze.
I dziadowi nie żałuje. Jak dobrze pacierz mówi, spodoba mi się, to mu dwo grose dam, jak nie, to jeden.
U kresu drogi stojąc, Wiench nie bez chluby pogląda na dzieło swego życia. Pamięta jednak o tem, że nie samemu sobie wszystko zawdzięcza.
— To Bóg koze, — powiada. — Wszystkem rzundzi.
[ 53 ]
Dla oczu czarnych i żywych rumieńców Cyryl uważany jest za pięknego przez kobiety niewybredne. Mówią one, że jest to mężczyzna dobrze zbudowany, gdyż ma szerokie ramiona, kark krótki, jest przytem duży i tęgi. Ubiera się niedbale i razem pretensjonalnie. Jego kamizelka jest zwykle zbyt ciasna i ma poprzeczne fałdy, które w miarę, jak Cyryl pochyla się przy rozmowie, składają się i rozkładają na podobieństwo harmoniki.
Cyryl zawsze mówi o tem, o czem w danej chwili mówić nie należy. Robi to wszelako umyślnie, naprzekór sobie i innym, właśnie [ 54 ]aby nie pomyślano czasami, że na aprobacie czyjejkolwiek mu zależy. Podobnie wobec kobiet jest bezceremonjalny i zuchwały, właśnie aby go nie posądziły o nieśmiałość. Nigdy nie wie, dokąd ponieść go może wówczas wmówiona pewność siebie. Słysząc jednak własne słowa, sam niekiedy cierpnie z przerażenia i niesmaku. Usiłując naprawić swą niezręczność, tłumaczy tym paniom, że jest właściwie poczciwy i tylko ich skryte zepsucie dobywa zeń demoniczne strony jego kresowej natury. Wprędce przecież uczuwa, że nie to należało powiedzieć, napusza się tedy i z wydętemi wargami siedzi milczący, z wiedzą, że wywarł na zebranych najfatalniejsze wrażenie.
Dziewczętom znów, pełnym podziwu dla jego rozumu i nauki, opowiada o swym przyjacielu, który właśnie wprowadził go był do tego domu, że jest człowiekiem lekkomyślnym i zmysłowym i że kocha się we własnej służącej. Później powiada, że robi plotki umyślnie, ponieważ wiadomo mu, że panny to lubią. Wreszcie obciąga kamizelkę, spogląda [ 55 ]na zegarek i żegna się, mówiąc że dość ma pustego paplania, i że na szczęście są jeszcze ludzie, dla których najmilszem towarzystwem jest samotność. Poczem odchodzi, zaniepokojony, że chciano go złapać na męża i gdzieindziej znów mówi, że to są dobre dziewczyny i mogłoby z nich coś być, ale mają sperwersowaną wyobraźnię i może nie będą mogły mieć dzieci.
Gdy jest u siebie sam, otrzepuje się z niesmaku, jak z kurzu żmudnej, dalekiej drogi. Czyta długo piekną książkę o filozofii matematyki i myśli, że gdyby nie to i owo i wogóle wszystko, to zapewne stworzyłby piękne dzieło i byłby szczęśliwy. A życie jego byłoby pogodne i harmonijne, jak życie greka, życzliwe ludziom i życzliwość ludzi obudzające.
[ 56 ]
Żyje sama w obcej, europejskiej stolicy bez rodziny i bez przyjaciół. W świecie zjawia się nie często — i wówczas nie jest wcale smutna. Na szyi ma stare klejnoty, włosy uczesane gładko, a strój prosty i kosztowny.
Młode kobiety patrzą wiernie w jej oczy czarne, cudzoziemskie i tajemne. Zazdroszczą jej cudownego losu. Marzą o triumfach i sławie. Wiedzą, że uwielbiali ją książęta świata. że głowy najdumniejsze pochylały się przed nią w hołdzie. Tem więcej podziwiają jej nieskażoną opinję i cnotę. [ 57 ]
Podobno sama kochała kiedyś — gdy nie była jeszcze sławna. Ale gnana szaloną ambicją i głodem sztuki, ominęła niebacznie wiosenne oferty życia. I teraz nie pora już wracać na tamte miejsca, gdzie może leżą jeszcze przy drodze zdeptane wtedy liście.
Agnieszka słucha komplementów i czeka końca wizyty. Później długo patrzy z balkonu w jasną ulicę południowego miasta — ona, której chore ciało nie zniosłoby już klimatu dalekiej ojczyzny. A widząc jak młoda dziewczyna wita się z młodzieńcem, który jej oczekiwał przed wielką szybą magazynu, uśmiecha się z politowaniem.
Gdy zmierzch ogarnia ulicę, Agnieszka wraca do dużego, ciemnego pokoju i siada przy fortepianie. Ale wieka nie otwiera, bo nie lubi muzyki i gra wówczas tylko, gdy przygotowuje się do koncertu. Siada, opiera czoło na dłoniach i myśli o koszu wielkim róż kremowych, który przysłała jej na koncert ostatni stara hrabina V., i o zaproszeniu na wieczór niedzielny do zamiejskiego pałacu arcyksięcia.
[ 58 ]
Wszelako — na przekór pozorom — Tytus nie jest ani salonowcem, ani donhuanem. Grzeczny i ujmujący wobec kobiet, przecież niemi pogardza. Dłuższe z niemi dyskursy przejmują go znużeniem, ma w rzeczach miłosnych mało inicjatywy i na niczem mu ostatecznie nie zależy. Żartuje sobie z uczucia, [ 59 ]nie szanuje nawet przyjaźni. Z nikim nie mówi o sobie, nie doznaje potrzeby zwierzeń. Nocne rodaków rozmowy, życie dzikim serca szałem — oto co mu jest obce i niepożądane. Nie ma kochanki, przyjaciela, ani zwierzęcia.
O Tytusie mówią przecież, że kochał się raz w życiu Raz tylko — ale już na zawsze. Nieładna, chuda i niemądra cudzoziemka, która porzuciła go lekkomyślnie przed laty, zadała mu tę nigdy niewyleczoną ranę. Odtąd w portfelu nosi jej fotografię, a serce jego stało się niezdolne do uczucia. To też kobiety sentymentalne i zawiedzione znajdują, że w wesołym uśmiechu Tytusa tkwi melancholja.
[ 60 ]
Po obiedzie Eulalja rzuca się na sofę i snem kamiennym śpi całą godzinę. Budzi się z uśmiechem, wypoczęta, radosna. Idzie do łazienki i w wodzie gorącej myje się od stóp do głowy. Wkłada bieliznę czystą, cieniutką i pachnącą, [ 61 ]którą sama okryła haftami. Piękne, rozczochrane włosy czesze przed lustrem długo. Ogląda i gładzi dłonią pończochy jedwabne, mocno na małych stopach sznuruje obuwie dobrego kroju. W kapeluszu ciemnym i płaszczu uśmiecha się do lustra, widząc swą miłą, młodą postać, odzianą tak ładnie.
Wychodzi z domu, niezatrzymywana przez nikogo, i oddawna znanemi ulicami idzie do kochanka. Mija marmury, kwiaty i służbę życzliwą pałacowego przedsionka, po miękkim dywanie wchodzi na piętro, staje u drzwi dębowych. Drobny, chorowity, smutny starzec rozjaśniony od jej widoku, bierze ją w stęsknione objęcia. Eulalja zdejmuje okrycie i idzie wgłąb mieszkania. Zawsze jednako radosnemi oczyma patrzy na przepych mebli, tkanin i obrazów, rozeznaje piękno kobierców yezdeńskich, naczyń starych i dzieł sztuki. Wącha kwiaty, ustawione wszędzie na jej przybycie. Macza usta w kieliszku wina i zjada pół małego ciasteczka. Słucha słów tkliwych, przyjmuje pieszczoty, ciesząc się, że sprawia sobą taką radość. [ 62 ]
Przed godziną wieczerzy Eulalja wraca do domu. Nie zabiera ze sobą ani jednego kwiatka, ani jednego podarunku. Zabiera tylko pamięć godziny, spędzonej pośród przepychu i kultury, pośród wyższego świata. Zabiera wdzięczność niezmierną starego bogacza, którego pod koniec dni nawiedziło nieznane szczęście bezpłatnej miłości.
[ 63 ]
W dzieciństwie wycięto mu staw kolanowy i odtąd jest kaleką. Ponadto podlega rozstrojom żołądka ilekroć pozwoli sobie na bardziej wyszukane menu. Każda wreszcie zmiana pogody przyprawia go o silne katary i długotrwały kaszel.
Pomimo to Manswet nie sarka na los, ani złorzeczy Opatrzności. Świat wydaje mu się dobrze urządzony, a natura piękną.
Wsparty na kulach, odbywa uciążliwe podmiejskie przechadzki, by podziwiać niezrównany kolor mgieł w późną jesień lub nigdy nie dający się wypowiedzieć czar pierwszych dni wiosennych. Po powrocie do domu kładzie [ 64 ]się do łóżka i choruje na bronchit, a później, — rad czystej, miękkiej pościeli, otoczony książkami, — doznaje głębokiej słodyczy konwalescencji. Z tą samą lekkomyślnością je pasztet strasburski i trufle w śmietanie, wiedząc, jak mu zaszkodzą. Jest bowiem spokojny, że nie zapomni nigdy, gdzie kończy się żołądek, a zaczyna dusza.
I Manswet żyje, pracuje i kocha, weseląc się w sobie i wielbiąc Boga. Wystarcza mu nie patrzeć w lustro, aby wierzyć w doskonałość rasy człowieka. Wystarcza mu wiedza, że szczęście jest możliwe, aby cieszyć się jego istnieniem. Wystarcza mu wiara w miłość, aby zdawkowe pieszczoty dziewki służebnej napełniały upojeniem i wdzięcznością jego serce.
[ 65 ]
Skończyła trzy klasy, a od czasu wojny musi mieszkać w małem miasteczku, gdzie niema szkoły. Jej ojciec stracił na handlu, nie trzyma już służącej i zaledwie tyle ma pieniędzy, aby on i rodzina nie umarli z głodu. Matka jest stara i chorowita. Chawa ma ośmioro rodzeństwa, dla których trzeba ugotować, uprać, szorować i sprzątać, a z całej tej roboty nic nikomu nie przyjdzie. Dziewczęta nie uczą się wcale, a chłopcy chodzą do chederu i także z nich nic nie będzie. Nic [ 66 ]się już nigdy na lepsze nie zmieni, może być tylko gorzej. Lata mijają, do nauki niema książek ani czasu, robota jest bezużyteczna, życie jest bez celu.
Chawa myślała długo i wszystko rozważyła, zanim poszła za miasto i w ogrodzie jakiejś willi wypiła do dna buteleczkę jodyny. Wiedziała, że się będzie męczyła, ale krótko. Tymczasem znaleziono ją, ukrytą w zaroślach, i choć broniła się i szarpała, zawleczono do obcego domu i przemocą nalano mleka do spalonego gardła. Później przyjechał doktór i przepłukał jej żołądek.
Po paru dniach przyszła Chawa do tej willi z bukietem georginji. Była poważna i podziękowała za ratunek. Obca pani uścisnęła ją i powiedziała: «Co za szczęście, żeśmy tam pannę Chawę znaleźli. Zła chwila minęła, panna Chawa jest młoda i ładna, tyle życia ma jeszcze przed sobą. Teraz jużby tego nigdy nie zrobiła, prawda?» — Tak, — odrzekła Chawa powoli. — »A gniewała się na nas i szarpała, nawet musieliśmy być trochę [ 67 ]niedelikatni«. — O, nic nie szkodzi — powiedziała grzecznie Chawa i uśmiechnęła się z wyrozumiałością, — państwo przecież chcieli jaknajlepiej.
[ 68 ]
Lubi woń skóry i prochu. Uśmiecha się, słysząc huk armat i klekot karabinów. Przecież niebezpieczeństwo nie ma dlań uroku — jednak dlatego tylko, że go niedostrzega. Lubi jeszcze zapach kwitnącego żyta. Zna głosy wszystkich zwierząt w lesie i nazwy wszystkich kwiatów. Nic nie jest dla niego trudne, prócz słów, wszystko da się wykonać łatwo i bez wysiłku. Wszystko się udaje.
Bazyli nie jest wspaniałomyślny, nie [ 69 ]przebacza nic, bywa jednak, że coś zapomina. Roztargnienie sprawia, że jest łaskawy i hojny. Przez roztargnienie też, zdaje się, lub przez nadmiar siły może — jest dobry. Jeżeli nie popełnia rzeczy złych i nikczemnych, to jedynie dlatego, że nie ma ochoty. Nie zna i nawet nie rozumie innych zapór. Jest zdziwiony, gdy ktoś mówi przy nim o obowiązku.
W poniżeniu i upodleniu ludzkiem widzi tylko symptomaty, któremi brzydzi się, jak trądem. Ale nie umie wytłomaczyć, dlaczego, nie zadaje sobie trudu, aby cośkolwiek formułować. Jego stosunek do rzeczy jest zarazem jego jedynym, ostatecznym sądem.
[ 70 ]
Ale ciekawsze od pól i gajów kwiatowych są trephauzy. W słońcu pośród niezarośniętej przestrzeni stoją długie, bardzo długie i dosyć niskie domki ze szkła, do których schodzi się wdół po paru schodkach. Tam rosną te kwiaty, które właśnie o tym czasie nigdzie nie rosną.
Gdy jest zima, Wawrzyniec wchodzi przez niziutkie drzwi do takiego trephauzu. Żelazne rury rozprowadzają między grzędami zwrotnikowe gorąco. Przez szklane ściany widać śniegowe państwo parku, nakryte niebem ciemno-niebieskiem i złote od słońca. A pod [ 71 ]niskim dachem ze szkła, tak niskim, że tylko środkową ścieżką Wawrzyniec może iść wyprostowany, stoją w nieprzejrzanych rzędach i smugach wielkie chryzantemy białe. Ich ciemne, powyginane liście podobne są do odlanych z żelaza ornamentów, a na wielkich głowach rosną włosy dziwaczne, pozwijane i złe, jak grube, białe glisty.
Inne trephauzy są znowu o tej porze pełne róż, zwłaszcza tych czerwono-żółtych, które mają łodygi jakby unurzane we krwi, a kolce zupełnie purpurowe. Inne jeszcze są całe zarosłe przyziemnemi, pachnącemi fiołkami lub narcyzami, które tak trudno udają się w niewoli.
Kiedy na świecie zaczyna być zupełnie zielono i pod gołem niebem kwitną zwyczajne bzy i konwalje, Wawrzyniec nie bardzo zważa na wiosnę. Dla niego oddawna nastało już lato, siedzi bowiem w trephauzie, gdzie teraz kwitną groszki pachnące, pną się mocno i błagalnie po szpalerach drucianych. Mają tego roku wszystkie kolory, o jakich marzył — kolor złota i miedzi, mięsa i chmur. I pachną [ 72 ]tym chłodnym zapachem, który jest właściwy kwiatom pędzonym, kwiatom zaledwie mogącym nadążyć, nie mającym czasu tęsknić do życia. Wawrzyniec ręką dbałą i niezawodną przywiązuje do drutów wyprężone łodygi, polewa wodą ziemię wdole i lekkie krople, przesiane przez sito polewaczki, rozpyla życzliwie po odlatujących wygórę, ponad badylki i listki, pachnących motylach kwiatów.
Dzień jest gorący, pierwszy upalny dzień maja. Wawrzyniec podniósł dachy trephauzów i wszystkie uwięzione kwiaty oddychają prędzej, zdziwione powietrzem świata.
Przez ściany szklane widać, jak z nieokrytej czarnej ziemi wyszły na słońce sztywne, białe, duże narcyzy.
Są trwalsze i piękniejsze od tych sztucznych, zimowych i daleko mocniej pachną.
Ale Wawrzyniec patrzy na nie pogardliwie. Wydają mu się śmieszne w swojej niezaprzeczonej, zdrowej, wulgarnej rzeczywistości.
[ 73 ]
Agenor wie, że przy ograniczeniu ścisłem zakresu wrażeń, życie wewnętrzne rozrasta się, jak jemioła. Daleki był od tego, aby pragnąć zaznać jaknajwięcej. Praca naukowa, której oddawał się był od młodości, skłaniała go zawsze do zacieśniania sobie terenu życia. — Ze wszystkiego, co byłoby możliwe, wykroił [ 74 ]sobie kąt mały, aby doznawać tam słodyczy myśli i cichego spokoju. Tak też mała przestrzeń ogrodu jest mu milsza, od budzących niepokój i sprowadzających troskę odpowiedzialności obszarów.
Tak sobie właśnie zawsze marzył starość swoją: dach własny, własne ściany, wszystko pośród nich swoje, zebrane pracowicie i starownie podczas długiej podróży przez życie. Małe skarby, sprzęty i przedmioty, na półkach jednakowych bezpieczne, skatalogowane, dobrze oprawne, wszystkie książki. Wielkie biurko pośrodku, przy niem mniejszy stół z prawej i stół z lewej strony, pomiędzy nie, jak w zatokę bezpieczną, wsunięty fotel duży, miękki, czysty, odnowiony, jak cały stary dom, na ostatni powrót właściciela.
Oto kot mały i nieładny wskakuje do pokoju przez okno otwarte i myśląc niewiele wspina się na kolana swego pana. Agenor uczuwa jego cienkie, jak rzęsy, pazurki, wpijające się tu i owdzie w skórę poprzez ubranie.
Gdy jest mu niedość wygodnie, miauczy głośno i zmusza Agenora, by przerywając [ 75 ]pracę, poprawiał mu układ brudnych łapek, albo zmieniał pozycję własnych kolan ku jego wygodzie. Dopiero po długich staraniach, gdy wszystko jest dobrze, kot mruczy głośno i chrapliwie, a Agenor doznaje zadowolenia. Jest to jedyne stworzenie, zakłócające spokój uczonego. Agenor bowiem utracił już swą bliższą rodzinę i wszystkich przyjaciół młodości.
Gdyby w naturze Agenora leżało doświadczanie rozczarowania, albo żalu, to oczywiście mógłby mieć wielorakie ku temu powody. Oczekiwania i projekty jego lat młodych nie znalazły urzeczywistnienia. Nawet w zdobytem uznaniu, czy sławie, Agenor umie widzieć wszystką jej przypadkowość i taniość. Ponadto monotonna praca życia zniszczyła mu zdrowie. Wszystko już było, a teraz nieznana jest mu tylko śmierć.
Ale w naturze Agenora leży doświadczanie szczęścia. Z różnych uczuć, których w ciągu dni przemijających kolejno doznaje, to uczucie jest niewątpliwie najważniejsze,
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |