Oblicza/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Oblicza |
Pochodzenie | W cieniu miecza |
Data wydania | 1922 |
Wydawnictwo | Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska« |
Druk | Zakłady graficzne „Bibljoteki Polskiej“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cały tomik |
Indeks stron |
OBLICZA
[ 41 ]PĘTA.
W głuchych głębiach pamięci, jako przez sen, pomnę:
Jednem pętem związani wyszliśmy z gęstw lasów,
Nadzy. Miałaś we włosach paprocie ogromne,
Ja w ręce kij, ubiwszy tura wśród zapasów.
Na polanie siedzieliśmy w noc przy ognisku,
Spożywając czerwone, krwią dymiące mięso.
Potem ciał nagość sprzęgliśmy w dzikim uścisku...
Dwa krwawe blaski miałaś od ognia pod rzęsą.
Potem spałem, o nagie twe wsparte kolana
I tyś spała, na ziemi wyciągnięta gołej,
Szarym, grubym powrozem do mnie przywiązana...
I leżeliśmy głusi, jak zgasłe popioły.
I bezwiedni czekaliśmy w śnie rannej pory,
Aż brzask, jak inne brzaski, w niebie się uczyni,
By iść, jak szliśmy zawsze, w dzień razem przez bory
I aby w noc spać razem na liściach w jaskini.
Lecz gdym się nocą zbudził, a pomrok był głuchy,
Okiem mętnem powiodłem po iskrzącem niebie
I ujrzałem, że gwiazdy upadły, jak duchy,
Na ziemię, gdzieś za lasem... I zbudziłem ciebie...
[ 42 ]
Drżący cały szeptałem ci o tajnym dziwie,
Dźwigając cię, by szukać gwiazd za puszcz ostępem.
Lecz tyś patrzyła na mnie, zaspana, leniwie
Wodząc po niebie okiem nieprzytomnem, tępem.
I odwróciwszy ciężko głowę, co mnie musła,
Ległaś znów, a gdym wstrząsnął cię, mruczałaś gniewna.
I pierwszy raz uczułem nagle, że powrósła
Wiążą nas i targnąłem cię, jak kawał drewna.
Z płaczem wstałaś, pięściami przecierając oczy...
Spojrzałem krzyw na pęta i swą pięść jak z głazu,
Dotknąłem dłonią pletni, czy się nie roztroczy...
ścisnąłem garść, szarpnąłem i pękła odrazu...
I zlękliśmy się, przestrach w twarzy swej pobladłej
Czytając... Rozejrzeliśmy się z trwogą wkoło...
Z rąk struchlałych powrozy do stóp nam upadły
I długo ciężką ręką tarłem niskie czoło.
I podniósłszy konopny sznur, z palcem na ustach
Stąpałem cicho, dzierżąc cię za rękę, niemy
I wiodłem w gęstwę lasu najgłuchszą po chróstach...
A tyś szła, pytająca okiem: gdzie idziemy?
I w zaroślach zwikłanych, w czarnym, dzikim jarze,
Wygrzebawszy dół w ziemi i żwirze głęboki,
Kajdany zakopaliśmy w nim, jak zbrodniarze
I uciekli w ciemności spłoszonemi kroki.
[ 43 ]
Potem, podawszy sobie ręce ziemią czarne,
Rozeszliśmy się... Ległaś sama w sen na trawę,
A ja, jak gdybym deptał zgliszcza kniej pożarne,
Gnałem bez tchu przez bory na mych gwiazd obławę...
...Powróciłem po długich dniach z głową zwieszoną,
Czarny, chudy, milczący... z pustemi rękoma.
Obojętnie patrzyłem na twe nagie łono
I pod drzewem jak kłoda ległem nieruchoma.
I tyś patrzyła na mnie zdumiona i obca,
Jedząc czerwoną wargą soczyste owoce...
Lecz w noc, nie śpiąc, dumałaś u skalnego kopca
I ja, nie śpiąc, minione wspominałem noce.
Zeszliśmy się północą, z pod oka nawzajem
Patrząc na się, nie plotąc nagich ciał uściskiem.
Rano poszliśmy w leśny jar suchym ruczajem
I błądziliśmy długo czarnem uroczyskiem.
I nie mówiąc nic sobie, szukaliśmy, niemi,
Jednem spojrzeniem, gdzieśmy zakopali pęta?
Lecz nie mogliśmy, znaleźć poruszonej ziemi
I żadne z nas już ścieżki w puszczy nie pamięta.
Wróciliśmy z wbitemi do ziemi oczyma.
I długo w noc siedzili z głuchą próżnią w skroniach,
Wsparci o siebie wzajem nagiemi plecyma,
Z łokciami na kolanach, płacząc z twarzą w dłoniach.
[ 44 ]POKUTNIK.
Z tykwą na kiju, w szarej włosienicy,
Przez czarne lasy i płowe ugory,
Do świętej, ojcze, przychodzę stolicy,
Ciągnąc za sobą swych grzechów wieczory.
Niespane, długie mych pożądań noce,
Wściekłe marzeniem o szalach rozpusty,
Wlokę za śladem swych stóp po opoce,
Jako zrywane w śnie z jej ciała chusty.
W piersi swej miałem bezsenności kaźnię,
Gdzie serce wiło się wśród mąk i zgrzytu
W pożodze, która pali wyobraźnię
Głodem dzikiego wiecznie niedosytu.
Poiłem sny swe pełną jadu czarą,
Trucizną mętów czarną i przeklętą,
Byłem rozwięzłych widm dziką pieczarą,
Gdzie czarownice święcą chutne święto.
Byłem zamkniętą parnej żądzy wieżą,
Gdzie ciało sabat odprawia nagości
Ponad zawrotną obłędu rubieżą,
Pełną czerwonych róż, czaszek i kości.
[ 45 ]
W krwi rozkiełznanej kipiącym potopie,
Co szkarłatnemi mózg zalewa bluzgi,
Samotność była ćwiekiem w mojej stopie,
Pletnią katowską bezlitosnej rózgi.
Aż, nad krawędzią przepaści zawisły,
Strachem zbudziłem się i przerażeniem,
Że mnie wszeteczne opętały zmysły
I czeka piekło z wiecznem potępieniem.
Księcia ciemności podstępna obłuda
W jarzmo zatraty wprzęgła moje chucie:
Grzech w słodkie ciała przystroiła cuda,
Abym w uciesze żył i bezpokucie!
Ojcze, pod pieczę twej pasterskiej laski,
Która rozkwita przebaczenia kwiatem,
Uciekam, żebrząc odpuszczenia łaski,
Wzgardziwszy życia rozkoszą i światem.
Idąc, raniłem o głazy i ciernie
Nagie swe stopy; spalonej swej wardze
Pić nie dawałem przy chłodnej cysternie,
Aby zapomnieć w męce to, czem gardzę;
Aby zapomnieć płomienne godziny,
Czerwone, jako miłosne przysięgi,
Noce namiętnych pożądań i winy,
Co w moc mnie dały straszliwej potęgi!
[ 46 ]
Lecz róże polne, gdym spoczął strudzony,
Płacząc gorzkiemi łzy w żalu i skrusze,
Płonęły jako jej ust kwiat czerwony,
Co w czarną przepaść wtrącił moją duszę.
Lilje najbielsze w kościelnym ogrodzie,
Gdziem padał, pielgrzym, u progu ze strachem,
Złocąc się w słońca pobożnym zachodzie,
Woniały słodkim jej ciała zapachem.
Zboże, co płowe na wietrze się kłoni,
Lśniło, jak włosów jej grzywa rozwiana;
Różowe, krągłe owoce jabłoni
Jako jej gładkie wabiły kolana.
Białe na strzesze słomianej gołębie,
Były jak piersi jej, skarbce pieszczoty;
Szyje łabędzi odbitych przez głębie
Jako jej ramion śnieżyste oploty.
Tysiącem ponęt, pastwą nocnych rojeń,
Sny me nęciła jej zawrotna krasa,
Obietnicami otchłannych upojeń,
W których zachwycie pamięć świata zgasa.
W perłowej muszli boska ciała perła,
W grocie kwitnącej róż stęsknieniem cichem,
Bez królewskiego płaszcza i bez berła,
Króluje cudnej nagości przepychem.
[ 47 ]
W święto żądz w pełnem róż i ciała łożu,
Na pocałunków żarłoczną biesiadę,
W przystań swych objęć na rozkoszy morzu
Wołała ciało me od głodów blade.
Najdroższem życia winem, krwi nektarem,
Bezcennym modrych żył klejnotem szczodra,
Chciała mnie spowić włosów swych pożarem,
Okuć w ramiona najsłodsze i biodra.
W omdlenia szału, w obłędne uściski,
W drżeń niewysłownych niebiańskie rozkosze,
Kusiła cudem swym, co był mnie bliski,
Jak ust mych słowo to, którem ból głoszę.
Tak bliska była, naga i gorąca,
Studnia upojeń, wiedza szczęścia błoga,
Radość wszechmocna bez kresu i końca...
Lecz mnie strach napadł okropny i trwoga!
Z rozpacznej grozy nieprzytomnym krzykiem,
Pięśćmi zakrywszy przerażone oczy,
Wśród trwóg, co węży ścigały mnie sykiem,
Po różach, które spadły z jej warkoczy,
Uciekłem smagan biczami sumienia,
Sieczony śmiechów szatańskich rózgami,
Przed strasznem widmem mego potępienia,
Skrapiając ziemię płomiennemi łzami...
[ 48 ]
I oczy palą mi łzy nieprzytomne,
Padam i w prochu tarzam się i płaczę...
Każdy jej ciała przesłodki czar pomnę,
A jam nie wgardził! I już nie zobaczę!
Wzgardziłem życia najcudniejszym darem,
Precz go rzuciły me ręce szalone
I jęczy rozpacz ma skruchy bezmiarem,
W żalu za grzechy me niepopełnione!
[ 49 ]ZDOBYCZ.
I.
Dwa serca do niej biły, jak dwie pięście
Do jednej bramy, kędy cud się chowa,
A sercom echem grało już nieszczęście,
Jako złowieszcza w nocnym lesie sowa.
Dwa serca do niej biły, jak dwa miecze
W skarbiec, gdzie rozkosz jest zwycięzcy łupem...
Nie mogła Boga wzywać na odsiecze,
Ale z nas jeden mógł w piasek paść trupem;
Nie mogła wzywać, by nam obom gardły
Kazał jeść ziemię, gdzie się żmije lęgą,
Bo o nią nasze dwie żądze się żarły,
Ona zaś serca nie miała drugiego,
A jedno dała już. — I dar gołębi
Piersi złożyła przed snów tajnym progiem
Temu, co krew mi widokiem swym dębi
I choćby bratem był, musi być wrogiem!
Spętał ją w więzy, choć nie tknął jej włosa,
Ukradł ją, chociaż nie wyciągnął dłoni.
W śnie mu oddała się naga i bosa,
Choć on w śnie nagość jej w biel śnieżną słoni.
[ 50 ]
Wziął ją, jak wicher liść, jak pożar słomę,
Chwycił, jak płuco dech, jak gniew nóż chwyta,
A ona słała mu śluby kryjome,
O których serce wie, chociaż nie pyta.
Jeno zwierciadło wód zdwajać umiało
Jej postać cudną, gdy szła nad strumieniem.
Lecz jedna tylko postać miała ciało,
Więc i z nas jeden musiał stać się cieniem.
Za dużo było nas aż dwóch na świecie,
Gdy ona była nam światem w przestworze.
świat ten zbyt trudno dwom unieść na grzbiecie
I jeden tylko udźwignąć go może.
Krew jest czerwoną, ale śmierć jest biała,
Krew jest gorąca, ale grób jest zimny...
Ledwo-m pomyślał, nóż wpił się w miąższ ciała,
A z krwi kałuży kurzył obłok dymny.
Trupa-m precz cisnął, jak wyrzut sumienia,
Krew z noża starłem, jako zazdrość z duszy...
I długo piłem wodę ze strumienia,
Chciwie, jak ziemia spękana od suszy.
I ległem ciężko w leśnem uroczysku,
Z piersią spokojną, jak górska dolina
I pozdrawiałem gwiazdy po nazwisku,
A każda imię jej mi przypomina.
[ 51 ]
I byłem szczęśliw, jak noc księżycowa,
Żem jest i piękność jej jest na tej ziemi,
Słodka jak wino i jak wiosna nowa...
Aż sen mi oczy tknął usty niememi. —
A rano czarny od nocnego spania,
Stawiając poprzód ciężko stopę twardą,
Szedłem, gdzie biała trwożyła się łania...
A ona w pierś mnie uderzyła wzgardą!
Wstręt swój, jak popiół, cisnęła mi w oczy,
Twarz zesmagała nienawiści biczem!
Ale-m ja nie jest ten, który wstecz kroczy,
Ale-m ja nie jest ten, co wraca z niczem.
Szaleństwo serce mi jako dzban stłukło,
Krew w skroń skoczyła... bo krew była w dzbanie!
Zgiąłem ją w rękach niby trzcinę smukłą,
Opór złamałem, jak pręt na kolanie.
W oczach mi gwiazdy zwichrzyły się złote
Z kwieciem jej oczu i ust pianą białą...
Oblęd rozkoszy-m kupił za tęsknotę,
A za krew wroga jej najsłodsze ciało.
Gorącą nagość jej i śnieżną krasę
Piłem swem ciałem, jak wargą całunek.
Ogniem się chłodzę i głodem się pasę
I szukam ust jej, nowych żądz zwiastunek.
[ 52 ]
Padam w sad piersi wonią oszołomny,
Płomień rozkoszy członki me owija,
W lesie jej włosów błądzę nieprzytomny
I niepamiętny, że wszystko przemija.
Oczy me ślepe od olśnień zachwytu,
Bezwładna warga, co w wieczność przewleka
Brak tchu w stopieniu ust, wśród zębów zgrzytu
I w zapomnieniu, że czas w dal ucieka.
[ 53 ]
II.
Dzień mój był nocą od oślepień szału,
Noc dniem od dzikich ogni roziskrzenia...
Chwile rozłąki wlokły się pomału,
Jak pełzający wąż, co skórę zmienia.
I dzień odmienia się, jak łuski węża,
A z dni popiołu wstają ciężkie lata,
Jak popiół szare i jako włos męża
I włos kobiety, które szron przeplata.
I płyną lata, jak chmura po chmurze
I sieją liśćmi w jesieni topole
I wiosna gaśnie, więdną złote róże
I smutna zmarszczka zakwita na czole.
I oczy gasną, bledną warg ogrody,
Swieżość poranka, jak opył, się ściera,
Wietrzeje boski czar i urok młody
I serce widzi, ie piękność umiera.
O, dniu przeklęty, gdym rano zbudzony
Poznał, że wiele lat musiało minąć,
Gdym nie chcąc wierzyć, ujrzał przerażony,
że, co zrodziło się, musi też zginąć!
[ 54 ]
Odtąd patrzyłem i widziałem co dnia,
Jak czas zniszczeniem całował jej lica,
Jak piękno gasło, niby w mgle pochodnia,
A każdy dzień był jak nędzy granica.
Uśmiech jej smutny się stał, jak wygnanie,
Usta znużone, jak późne wieczory,
Każde spojrzenie, niby pożegnanie,
Pogrzebem każdy włos siwizną chory.
Tłukłem zwierciadła, by nie powtarzały
Okropnej prawdy i zgryzoty głuchej;
Wyciąć kazałem ogród róż wspaniały,
Bo woń ich była jak zmarłych lat duchy.
O, któż bez zgrozy ujrzy, że już stary,
Bez buntu zniesie, że został żebrakiem,
że młodość, życie, szał i szczęścia czary
Z ostatnim lata odleciały ptakiem!
Któż bez rozpaczy, mając wszystko ongi,
Posiadłszy piękna cud niekazitelny,
Zniesie, że wieczne są tylko posągi
I jeno martwy proch jest nieśmiertelny!
O, żalu dziki i klątwo rzucona
Sile pamięci i bogom w słonecznem
Niebie, iż dawszy nam piękno w ramiona,
Nie uczyli tego piękna wiecznem!
[ 55 ]
Nędzo pamięci o pięknie, co było
Dziwem zachwytu, radością i jawą!
Czemu wspomnieniem nie śpi pod mogiłą,
Lecz żyje nędzną rozkładu niesławą!?
Piękno, co mogło zostać sobą we śnie,
Stało się prawdą upadku, brzydoty...
Błogosławiony, któryś umarł wcześnie,
I swojej własnej nie grzebał tęsknoty.
Błogosławionyś, wrogu mój nieżywy,
Wrogu młodości, lecz dziś przyjacielu.
Tyś zgonu piękna nie widział, szczęśliwy,
Zbity od celu, doszedłeś do celu.
Błogosławiony bądź, młody mój druhu,
Boś ty prawdziwym zwycięzcą z nas obu,
Ty ukochany mi dziś, jak w mym duchu
Sen dawny. Modlę się u twego grobu.
Jam poniósł klęskę. Niech me łzy najkrwawsze
W grób twój, jak haracz dla zwycięzcy wsiękną:
Boś uniósł w oczach zamkniętych na zawsze
Jej nieprzemienne, nieśmiertelne piękno.
[ 56 ]BAŚŃ PARKU JESIENNEGO.
MŁODA.
Jak wielką radość sprawiasz mi, dostojna pani,
Nawiedzając mnie w cichej, jesiennej samotni
Złotego wrześniem parku. W tej snów mych przystani
Odludnej, gdzie się każda chwila wielokrotni
W długie, nieżywe wieki, dalekie od czasu
Drżącego tętnem życia, jak grobowce królów
Wymarłego plemienia — w tym parku do lasu
Zaczarowanej księżny podobnym, dla bólów
I radości zamkniętym, w wiecznem wyrzeczeniu
Mojego serca, jesteś czekaną niedzielą
Dla ust moich, co, jakby o święcie, w milczeniu
Śnią, aby cię pozdrowić.
[ 57 ]
STARA
Moich włosów bielą
Nie zdajęż ci się wróżbą rychłego już szronu
Dla złotych liści parku?
MŁODA.
Uśmiechów twych słońce
Zmienia szron w rosę, która przed godziną zgonu
Orzeźwia je i życie ich wzdłuża gasnące.
I szrony przedwczesnego przymrozku w mem sercu
W rosę żywą roztapiasz. Jaśniej mi i lepiej.
STARA.
Po spadłych, suchych liści szelestnym kobiercu
Przyszłam, jesień, co wiosną twej krasy się krzepi,
Nawiedzić jesień parku. Zachód mego życia
Przyszedł pozdrowić zachód słońca, co umiera
O wschodzie twej piękności.
MŁODA.
Żyję wśród ukrycia,
Jak słońce, co już zaszło i cicho zawiera
Za sobą wrota zmierzchu.
STARA.
Dusza twa płochliwa
Boi się zgiełku życia, jak skrzydła motyle
Dłoni, co chcą je chwycić, drżąc, że ręka żywa
Zetrze z nich barwy cudne. Lecz wierzaj mi: chwile
Są jak kwiaty i kryją miód, którego twoje
Usta już się wyrzekły, nim słodycz poznały.
A słońce twoje zajść chce w zachodu podwoje,
Nim dosięgło południa świetności i chwały.
MŁODA.
A jeśli to południe miast cudów błękitu
I jeziór, w których słońce swoją piękność mnoży,
Gotuje czarne, ciężkie chmury u zenitu,
Co je zaćmią i zgaszą?
STARA.
Ta myśl ciebie trwoży?
Lecz ty możniejsza jesteś, niż chmur przemoc ciemna:
Jesteś piękna. W ochronnym lip odwiecznych chłodzie,
W pozłotnym cieniu parku, jesteś jak tajemna
Zagadka jego krasy. Do stóp twych w pochodzie
Liście zdają się padać w hołdzie. Patrzę na cię
Zachwytem oczu. Twoja obecność czarowna
Nadaje rzeczom nowe znaczenie. W twej szacie
Zda się tkwić życie czułe, jakaś moc wymowna
Liści i rzeki, jakby szata rosła z ciebie,
Jak liść z gałęzi, rzeka ze źródła pod skałą.
Kiedy chleb łamiesz w ręce, zda się, w białym chlebie
Budzi się świeżość, którą tchnie twe żywe ciało.
Te na błękitnych, chłodnych talerzach różowe,
Gładkie owoce zdają się ciepłe jedynie
Ciepłem pobliża twego. Te jabłka woskowe,
Fiołkowo-mętne śliwy, puszczyste brzoskwinie,
Zastawa stołu, którą śliczny wdzięk niewieści
Niedbałą troskliwością nawyków wytwornych
Na gościnnym gromadząc stole, oczy pieści
Bezkorzystną grą miękkich półświateł wieczornych
Na rżniętem szkle i starem srebrze, — wszystko tobą
Piękne jest wkoło. Myślą tego stołu, zda się,
Dopełnieniem rozumnem i mądrą ozdobą,
Są bezroboczo wątłe, wiosenne twe ręce,
Kwiaty z łąki, gdzie jeno dobroć gospodarzy.
Co ujmiesz niemi, żyje — zdaje się — w podzięce,
Jak w przyrodzonym swoim żywiole. Czar twarzy,
Wymowę lica mają twe ręce przeczyste,
Bez pierścieni i lśniącej ozdoby bogatej,
Palce nagie i smukłe, jak lilje śnieżyste,
Strojne zamiast klejnotów w różowe agaty
Paznokci zaostrzonych, jak rzecz obsieczna,
Chlubiąca się, że pieścić umie, chociaż może
Ranić boleśnie. Dłoni twych biel jest tak mleczna,
Marmurowa, że zdają się o każdej porze
Chłodne, jakby stworzone, aby studzić skronie
Rozpalone gorączką: kwiaty, co wyrosły
Na ukojonych wodach spokoju...
MŁODA.
W koronie
Dobroci swej mnie widzisz w swej duszy wyniosłej.
Ręce moje wyrzekły się już dawno czoła,
Na któremby chłodzącą spoczęły pieszczotą.
I mnie miłość wołała, ale już nie woła.
[ 60 ]
STARA.
O, nie mów tak! Sam głos twój zdaje się tęsknotą,
Rozemdlonem westchnieniem pragnienia pomiędzy
Dwoma pocałunkami. Pierś twa, gdzie drży trwoga,
Faluje, z pod koronek przeźroczystych przędzy,
Jak rzeka, która przyjąć ma nagiego boga
W dziewicze swoje głębie. Drzemie w dni twych głuszy
Sen o miłości wielkiej, jako śmierć niezłomnej,
I samaś jest snem o niej w czyjejś pięknej duszy,
Co zbudzi się dla jawy miłości ogromnej
W dzień, kiedy ujrzy w ciebie.
MŁODA.
Czy budzić należy
Ze snu o szczęściu? Nie jestże szczęście snem tylko,
Snem, co mija?
STARA.
I życie mija, gdy uderzy
Jego godzina. Życie jest wiekiem lub chwilką.
Lecz jeśli musi minąć, niech szczęśliwie minie,
Jak puhar, który krańca dosięga krawędzi,
Gdy jest pełny.
MŁODA.
Lecz jeśli miast słodyczy w winie
Jest męt i gorycz cierpka? Czyż ich nie oszczędzi
Dłoń ustom bardzo drogim?
[ 61 ]
STARA.
Miłość jest słodyczą
Boską, jak piękność, która miłość w sercu budzi.
A tak pięknaś jest cudną swą krasą dziewiczą,
Żeś godna mieć u stóp swych serca wszystkich ludzi —
Nie! tego, co sam jeden miłości wystarcza —
Za wszystkich ludzi świata i wszechświaty!
MŁODA.
Pani!
I tyś jest piękna. Włos twój srebrzysty obarcza
Czoło królowej, której świat do stóp padł w dani.
A jednak, kiedy włos ten był młody i złoty,
Czemuś wzgardziła czarą szczęścia i miłości?
Nie poznałaś kochanka ni męża. Tęsknoty
Zamknęłaś w sercu niemem, idąc w próg starości
Sama, dumna i blada. Czemuś swemu słońcu
Nie dała wstąpić w zenit złotego południa?
STARA.
Młoda, nie byłam piękna. Przy późnym dnia końcu
Słońce me błysło, kiedy pole się wyludnia
Z żeńców miłości. Piękność ma smętnie wzleciała
Srebrnym motylem późnej starości z poczwarki
Młodzieńczej wiosny. Młodość ma była jak skała,
Z której czas, zapóźniony bardzo i nieszparki,
Wiosną i latem rzeźbił biały posąg zimy.
Niepiękna nie zaznałam w młodości kochania
I oto czas mój minął...
[ 62 ]
MŁODA.
Na jedno patrzymy
Widmo ciemne. Ja widzę je okiem zarania,
Ty, pani, okiem zmierzchu. Ja przed siebie patrzę,
Ty poza siebie, w przeszłość. Lecz jeden cień pada
Na oba nasze czoła.
STARA.
Lica twoje gładsze
Od płatków czystej lilji. Róża krwi twej składa
Wezwanie pocałunków na twe świeże wargi,
Oczom zazdroszczą gwiazdy i niezapominki.
Nie im więdnąć wśród głodu, starzeć się wśród skargi
Niedzielonej tęsknoty, kłaść się na spoczynki
W nadziei beznadziejnej i z wiedzą żałosną,
że jutro będzie późno, a dziś nic nie dało.
MŁODA.
Ale jutro odbierze ręką bezlitosną
Co da dzisiaj i wydrze z księgi kartę białą,
Gdzie się zapisze szczęście, by wpisać okrutny
Wyrok wygnania. Nie jestże lepiej w swem życiu
Nie zaznać raju, szczęścia biesiady rozrzutnej,
Niż być wygnanym z raju i konać w rozbiciu?
Posłuchaj, pani! Ród mój szlachetny i stary
Dziwną obarczon klątwą. Wszystkie w nim kobiety,
Jak pamięć sięga, były nieszczęsne bez miary.
Uposażone w cudnej urody zalety
W młodości — więdły szybko, a starości ramię,
Sięgając po nie, ryło bezlitośnie wcześnie
Na ich licach uwiądu i brzydoty znamię.
I matka ma piękności przedziwnej, jak we śnie
Przeżywszy szybkie szczęścia miłości młodzieńczej,
Ocknęła się przy mężu, co po krótkich latach
Upojenia zbudzony w jej ramion obręczy,
Ujrzał, że dzieli łoże z inną, niż wiódł w kwiatach
I wieńcu ślubnym w stare swego zamku ściany...
Straciła miłość męża, który znikł bez wieści,
Nie mogąc serca kłamać już niemiłowanej.
A rzucona, nie zmarła z rozpacznej boleści,
Lecz jak cień żyła cieniem beznadziei wiecznej,
Bojąc się własnej twarzy i serca wspomnienia...
Córka jej się zamknęła w ustroni bezpiecznej,
Stłukłszy wszystkie zwierciadła i w szybę strumienia
Nie spoglądając nigdy... Czyli dobrze czyni,
Że będąc snem przepięknym gdzieś w duszy szczęśliwszej,
Budzić ze snu jej nie chce... i siebie? Z pustyni
Nie wyszłam skarbu szukać, aby skarb straciwszy
Nic wracać do pustyni podwójnej. Gdzieś w dali
Czeka miłość i szczęście, by przyjść i mnie rzucić
Wraz z pięknością, gdy zniknie w zapomnienia fali
I zostawić...
STARA.
O, nie kończ!
MŁODA.
Aby nie zasmucić
Jesieni, że jest piękna, smutna, jak marzenie?
Ogród trawi się w ognia jesiennego złocie,
Kona. Jakżeśmy wszystkie piękne: Trzy Jesienie,
Dla których cudnie słońce zachodzi. W tęsknocie
żegnamy je, bo piękne było, jak sen krótki...
STARA.
Patrzysz przed się, ja patrzę za siebie. Zawcześnie
Ty stracisz, co znalazłam za późno...
MŁODA.
Dwa smutki:
Który z nich jest mniej smutny?
STARA.
Dwie łabędzie pieśnie:
Która z nas jest szczęśliwsza?
MŁODA.
Nimfa nad fontanną:
Jest kamienna, tęsknotą piersi jej nie jękną,
A piękna wiecznie...
STARA.
Skargą płacze nieustanną
Wodotrysk. Może skarży się jej chłodne piękno,
że nie zaznało tęsknot? — — —
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |