dzieci w ciasnej izdebce na krańcu miasta. Nigdy nie zapomnę tego ciemnego pokoiku, położonego w głębi podwórza, napełnionego zaduchem od jarzyn; przechowywanych za starą szafą, a łaskawie przysyłanych dwa razy na rok przez wspaniałomyślnych krewnych ze wsi. Ojciec starał się o posadę, jak większość podobnych mu wygnańców; łudzono go obietnicami, tymczasem zaś matka dawała lekcye — po trzy ruble na miesiąc, a miała ich dwie i z tego żyliśmy, a raczej umieraliśmy z głodu. Ojciec wstawał raniutko i gotował przez oszczędność biały żur z kartoflami na Śniadanie dla wszystkich, potem nakarmiwszy nas, wychodził na miasto w nadziei, że „coś znajdzie,“ my zaś, dzieci, wałęsaliśmy się bez opieki. Byłem przez kilka lat ulicznikiem, pani nie wierzy? Najzwyczajniejszym łobuzem! Grałem w klipę, w guziki, ślizgałem się po rynsztokach w zimie, latem zaś spędzałem dnie całe nad Wisłą, albo na wałach fortecznych, zbierając pieczarki w rowach, ażeby je sprzedać za parę groszy i kupić ćwiartkę chleba. Mogłem zostać złodziejem i rzeczywiście dziwię się, dlaczego nim nie zostałem. Uratowały mnie książki i — matka.
Pamiętam jakby od wczoraj śmierć ojca... Do samego zgonu spodziewał się schedy po krewnym z Podola i posady na kolei. Umarł w ciasnej izdebce, na tapczanie, jak ostatni nędzarz, zostawiając żonę z czworgiem głodnych dzieci, z pomiędzy których ja, dziewięcioletni chłopak, byłem najstarszy. Kiedy go nie stało, znosiliśmy niedostatek tem straszniejszy, żeśmy się do niego głośno przyznać wstydzili. Młodość moja, to jedno nieprzerwane pasmo upokorzeń, głodnych i zimnych dni, zawodów i daremnych wysiłków. Matka walczyła jak bohaterka.