— Pragnąłby pan posiedzieć tutaj jeszcze z parę tygodni? — pytała panna Ludmiła, zawisając spojrzeniem u jego oczu. — Co do mnie, radam, że się to już kończy. Ludzie bardzo nieszczęśliwi, schorzali, zaczynają pragnąć śmierci i nie boją się jej, nawet wyglądają. Podobnie też i ja chciałabym, żeby to czego się najbardziej lękam, nareszcie się spełniło. Wie pan, takam zmęczona, że... spoczęłabym.
Było to porównanie, ale tak trafne, tak doskonale odzwierciadlające stan wewnętrzny młodej dziewczyny, tętniała w niem taka szczerość, że pan Stanisław wziął je dosłownie i mimowoli zapuścił badawczą, przerażoną źrenicę w jej przygasłe oczy.
Spostrzegła niepokój, wybiegający na jego twarz i roześmiała się z przymusem.
— Odpoczęłabym tutaj, w altance, — dodała, wysuwając się naprzód.
Znaleźli się w naturalnym namiocie z dzikiego wina, tak gęstym, że otaczającego świata nie było zeń widać.
— Czy pani naprawdę czuje się taką znużoną, jak... jak ja? — zagadnął Ludmiłę, zrywając machinalnie listki. — Bo i mnie zmęczyło życie, — mówił dalej nieśmiało. — Los nie uśmiechnął mi się ani na chwilę od samego dzieciństwa. Pamiętam pierwsze lata pobytu w Warszawie, przyjazd, turkot ogłuszający wieśniaka, ulice napełnione obojętnymi ludźmi, ojca chorego na astmę i przysiadającego co paręset kroków pod kościołami, albo w bramach domów, i poszukiwanie pierwszego mieszkania. Umieścił nas wszystkich razem, żonę i czworo