Odwróciłam głowę, kryjąc powstrzymywany uśmiech.
Zienowicz zrozumiał. Zamilkł na chwilę — ale nie puścił binokli. Zaczęło mię to już niepokoić i złościć. Ściągnęłam brwi.
— Szczęśliwi, dla których drogą tą będzie droga łaski — powiedział wreszcie głosem aksamitnym, pochylając głowę z wdziękiem księcia wędrownego.
Zdziwiłam się. Nie było w nim teraz śladu zuchwalstwa. W tonie jego pięknego głosu zadźwięczała miękko prawie pokora.
Odzyskałam zupełnie pewność siebie.
— Przyjechał pan do naszego miasta na najciekawsze czasy —
— Tak pani sądzi? Ależ w tym kraju żyć nie można... To nie są miasta — wybaczy pani wyrażenie — to są szlachtuzy. I przytym — co za oświetlenie. Nie pojmuję, czemu socjaliści tak nienawidzą latarni. Kiedy wjeżdżałem do miasta, pryncypalne ulice wyglądały jak mroczne tunele — —
— Naprawdę nie podoba się panu to bohaterskie usiłowanie ściągnięcia przemocą na ziemię nieśmiertelnie pięknych idei — ?
— Dla mnie, jako dla artysty, wszystko to jest w najwyższym stopniu wrogie. Tłum jest głównym wrogiem artyzmu — i chwila, w której zapanuje demokracja, będzie wyrokiem śmierci dla twórców. Sam słyszałem, jednego z przywódców dzisiejszego ruchu, jak wygłosił zdanie, że dla socjalistów niepotrzebni są poeci i uczeni. — O uczonych nie