Jump to content

Page:Nałkowska - Książę.djvu/239

From Wikisource
This page has been validated.
231
 


Oparta o mur zimny, patrzyłam cicho. Zbliżali się, węsząc oczami po stronach. Nie dojrzą może. Taka jestem mala. Taka strasznie maleńka, jak atom cienia.

Byli już blizko, ale szli jeszcze. Nagle rozległ się długi, przyciszony świst. I stanęli — prawie nawprost bramy. Patrzyłam bez ruchu. Nie zobaczyli mnie jeszcze. Patrzyłam na zdarzenie dziwne.

Prócz nich i mnie znajdował się tu jeszcze jeden człowiek. Niemłody, tęgi pan stał na balkonie przeciwległej kamienicy, tuż nad ulicą. Stał spokojny, zaciekawiony, obserwując coś daleko w cieniu. I w tej chwili zrozumiałam, czego on nie zrozumiał: że to jego zobaczyli i dla tego stanęli. Nie zdążyłam krzyknąć, kiedy strzał padł. Niemłody pan upadł, zawadzając jeszcze głową o poręcz żelazną. Czernił się wielką masą między ozdobnie wyginanemi prętami. A oni jeszcze stali.

Była cisza. Nie krzyczałam zupełnie. W osłupieniu patrzyłam na nowego trupa.

Po chwili z otwartych drzwi balkonu wysunęła się ręka, tylko ręka, biała w ciemności, — i usiłowała wciągnąć ciało wewnątrz. I wtedy — Boże, Boże — oni strzelali jeszcze do tej ręki, do tej bladej, biednej, takiej okropnie przerażonej ręki.

Doczekałam, aż odeszli. I znowu iść zaczęłam przed siebie, chowając się w bramach, prześlizgując pod murami.

Weszłam do nich, jak do podziemi. Od wejścia otoczył mię smutek złowrogi — zwyciężonych. Stali grupami, nie patrząc sobie w oczy, mówiąc