okrzykiem szeroko, nieco w bok, otwarte usta. Wierzyć nie chciałam, ale widziałam przecież: to był Bury.
Nikt nie płakał. Wkoło szumiały ciche słowa, których nie rozumiałam.
Dwaj mężczyźni zabrali ciało. Z początku szłam jeszcze za niemi. Ale wszyscy rozpierzchli się przy pierwszej przecznicy.
Siedziałam długo, skulona, ukryta za wyskokiem muru, bezsilna i nieprzytomna. Później wstałam i zaczęłam iść sama przez opustoszałe, grozą przejęte miasto. Dziwacznie i niepokojąco wydłużały się wokoło niepojęte perspektywy. Szłam, jak przez miasto umarłych. Nikt nie śmiał tej nocy ukazać się na ulicy, bo każdy powinien był być zabity. Szłam jak przez miasto zbrodni. Kryłam się po niszach bram i przytulona do cienia lustrowałam tunele ulic. Nie widząc nikogo, przebiegałam przestrzeń, dzielącą mię od następnej bramy. I znów się kryłam wyczekująca. Wciąż tak samo. Zdawało mi się, że do nieskończoności.
Łowiłam uszami tętno ciszy. A potym zrozumiałam, że jest to szmer daleki rytmicznych kroków. Zrozumiałam, że idą. Przytuliłam się do cienia niszy, wtuliłam w mrok. Trwoga przepełniła mi gardło i oczy. Zaczęłam cicho płakać, żeby mnie nie zabili.
Nie chciałam jednak umierać — nawet teraz. Chociaż smutek był przecież taki nieskończony, taki beznadziejny. Ale coś żałośnie jasnego stawało jeszcze pomiędzy mną a śmiercią: kochanie życia.