Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza/Tom II/XXXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza |
Wydawca | Władysław Izdebski |
Data wydania | 1898 |
Druk | Tow. Komand. St. J. Zaleski & Co. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Izdebski |
Tytuł oryginalny | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Od bardzo dawnego czasu! — powtórzyła Joanna z konwulsyjnym drżeniem.
— Przed pięcioma dniami — mówił doktor dalej — zastosowałem tobie nową operacyę, ażeby osiągnąć zupełne uzdrowienie.
Biedna kobieta wlepiła w mówiącego spojrzenie pełne przestrachu.
— Jestem więc w spitalu dla chorych? — zapytała w szpitalu dla ranionych?...
Doktór wachał się z odpowiedzią.
— Lecz mówże pan! — mów! — wołała Joanna ze wzrastającym wzburzeniem.
— Niepodobna było przewlekać dłużej niepokoju biednej kobiety i podejrzeń jakie kiełkować zaczęły w jej osłabionym umyśle.
— Znajdujesz się w przytułku dla obłąkanych — odrzekł, wpatrując się w oczy chorej dla wyśledzenia jaki skutek wywoła to tak nagle a niespodziewane odkrycie.
Cios był strasznym, ale Joanna oparła się mu z energją, jakiej nie można się było spodziewać po tak osłabionej fizycznie chorej.
— Przytułek dla obłąkanych!... byłam wiec warjatką! — wyjąknęła nieszczęśliwa z niewysłowiony przeraże[ 213 ]niem. Byłam warjatką!... odgaduję to... czuję!... Ale już nią nie jestem!... Nie! ja nie jestem obłąkaną!... ponieważ wszystko sobie przypominam... Przysięgam, że przypominam sobie jak najdokładniej! Lecz odpowiadaj mi... odpowiadaj doktorze!... Potrzebuję wiedzieć... wszak to pojmujesz... nieprawdaż? Powiedz mi zatem od jak dawna jestem obłąkaną? Od jak dawnego czasu znajduje się w tym Przytułku?
— Przyniesiono cię do ambulansu przy ulicy Servan w dniu 28 Maja 1871 roku — odrzekł, tym razem bez wachania. We trzy dni potem, zostałaś przewiezioną do szpitala Miłosierdzia, a w miesiącu Grudniu tegoż roku, przysłaną tu, do tego Przytułku, jak poświadcza tabliczka zawieszona nad wezgłowiem twojego łóżka.
— A teraz jaki rok mamy?
— Dziś, mamy 3 Kwietnia, rok 1888.
Nerwowe drgnięcie wstrząsnęło Joanną od stóp do głowy. Wzniosła ręce w górę.
— W roku 1871 — wyjąknęła — a obecnie mamy rok 1888. Siedemnaście lat zatem!... Siedemnaście! — powtórzyła, przykładając rękę do czoła. — Miałam dwoje dzieci... dwie małe dziewczynki bliźniaczki... Co z nimi się stało? Czy one żyją jeszcze?
— Nie jestem wstanie o tem cię powiadomić — rzekł doktor.
— A moja przybrana matka, poczciwa Weronika — pytała nieszczęśliwa — gdzie oni wszyscy, których znałam, kochałam, gdzie oni?... przez lat siedemnaście!...
Tu głośno łkać zaczęła.
Trwało to przez kilka minut, poczem uspokoiła się, wiedziona gorącą chęcią posłyszenia czegoś z nieznanej dla siebie przeszłości.
— Mówiłeś pan zaczęła — że wyrwano mnie z płomieni palącego się domu? — Któż miał tyle odwagi?... okazał tyle poświęcenia? Kto mnie ocalił?
— Był to kapłan.
— Ksiądz? — powtórzyła ze zdumieniem Joanna.
— Tak, ten sam, który w kilka miesięcy później dopomógł do stwierdzenia twojej tożsamości poznawszy cię [ 214 ]w szpitalu Miłosierdzia, gdzie jego służący znający cię nie gdyś, odnalazł ciebie.
— Och! nazwisko tego księdza... mów pan... mów prędzej!...
— Jest to ksiądz Raul d’Areynes.
— Ksiądz Raul? — zawołała — wikary z parafii świętego Ambrożego? och! Bogu chwała!... Jeżeli on mnie uratował, ocalił i moje dzieci. On ich nie opuścił, jestem pewna. Znam ja go dobrze! Jest to najszlachetniejsze serce, najzacniejszy z ludzi! On mnie połączył z Pawłem związkiem małżeńskim! Jeżeli ulitował się nademną, to miał litość i nad mojemi niemowlętami!...
Tu zadumała.
— Ale jest temu lat siedemnaście! — dodała z westchnieniem — kto wie czy ksiądz d’Areynes nie umarł? Czy moje dzieci żyją? Och! dola moja... ciężka sieroca dola — dodała.
Opuściła głowę na piersi, a łzy strugą spływały po jej zwiędłych policzkach.
— Odwagi! biedna matko... odwagi! — mówił doktor, ogarnięty wzruszeniem. Nic nie przekonywa, aby twoje córki umarły. Bóg prawdopodobnie, zachowuje szczęśliwie dla ciebie po tylu dotkliwych próbach. Może je kiedyś odnajdziesz i uściśniesz. Możesz najprzód list wysłać do kogoś z życzliwych dla ciebie, a gdyby to nie wystarczyło, rozpoczniesz sama poszukiwanie, ale do tego zdrową zupełnie być trzeba.
— Tak!... tak... napiszę — powtarzała, przywiązując się chciwie do tego zamiaru. Muszę się dowiedzieć! Trzeba mnie więc wyleczyć prędko... bardzo prędko, panie doktorze. Powinnam opuścić ten dom, co rychlej. Pojmujesz pan, że pragnę teraz jechać jak najprędzej do Paryża, aby rozpocząć poszukiwania mych córek, które zapewne teraz piękne i młode być muszą, jeżeli żyją?
— Będę czynił co tylko będzie w mej mocy — rzekł doktor. — Otoczę cię pieczołowitością, w czem dopomoże mi to zacne dziewczę, które czuwało dotąd nad tobą z poświęceniem córki.
Tu wskazał Różę, siedzącą w milczeniu podczas całej tej sceny, z załzawionemi oczyma.
[ 215 ] Młode dziewcze przybiegło do łóżka.
— Och! tak... mamo Joanno! — wolała, z płynącym wprost z duszy uniesieniem — będę cię pielęgnowała, ponieważ bardzo się kocham! Pan doktór, uleczy ciebie i będziesz mogła odszukiwać swych dzieci.
Joanna przybliżyła Różę ku sobie, a objąwszy jej głowę rękoma, złożyła na jej czole gorący pocałunek.
Wszystko to jednak wyczerpało jej siły. Przymknąwszy oczy, omdlała w objęciach młodej infirmerki.
Róża przestraszona, krzyknąła.
— Nie obawiaj się, moje dziecię — rzekł doktór. — Omdlenie to, było przewidzianem przezemnie. To nic... drobnostka! Każę przyrządzić lekarstwo, jakie dawać będziesz Joannie skoro tylko odzyska przytomność. Czuwaj nad tą kobietą, ona tyle wycierpiała, iż zasługuje na współczucie i litość.
— Ach! panie doktorze — odparło dziewczę — nie przez litość to, ale wiedziona uczuciem miłości, będę czuwała nad nią, jak gdyby była mą matką!
***
Joanna przez kilka dni pozostawała w silnej gorączce, doktor Bordet jednak nie obawiał się tego. Gwałtowne wzruszenia, towarzyszące jej powrotowi do rozumu, musiały wywołać ten objaw.
Róża nie odstępowała jej na chwilę.
Zacne to dziewczę czuwało nad Joanną z pieczołowitością bez granic, z miłością prawdziwie dziecięcą i w tej to miłości czerpało siły potrzebne do spędzania bezsennych nocy przy chorej.
Przywiązanie jej do tej biednej matki, tak okrutnie doświadczonej fatalnością losu, wzrastało z dniem każdym.
Z uczucia tego dziewczę zdać sobie sprawy nieumiało, wszak czuło się być pociąganem ku „mamie Joannie“, jak ją nazywała, jakiś rodzajem nieprzepartego instynktu, jakąś potężną sympatyą, której się oprzeć nie było wstanie.
[ 216 ] — Ach! gdybym mogła rozporządzać sobą — powtarzała — najwyższem szczęściem byłoby dla mnie poświęcić dla niej me życie!
Gorączka Joanny zwolna się zmniejszała i wreszcie całkiem ją opuściła. Rany po dokonanej operacyi, dobrze się zagajały, rozpoczynała się rekonwalescencya.
Teraz to doktor Bordet, zaordynował środki wzmacniające dla chorej. Nakazał jej jadać smażone lub pieczone mięso i pić wino Bordeaux.
Róża, uszczęśliwiona tą zmianą leczenia, której pomyślne skutki dostrzedz się dawały z dniem każdym, z każdą prawie godziną, podwajała pieczołowitość dla swej ukochanej „mamy Joanny“ obsypywała ją pieszczotami, rozweselała uśmiechem i szczebiotaniem, odnajdując w swojej miłości dla chorej, tysiące owych rozkosznych drobnostek, jakie oczarowywały chorą, przemawiając do jej serca.
Biedna, osierocona ta matka, ukochała dziewczę, które choć nieco radości wlewało w jej tak smutne życie!
Na szybkiej drodze do zupełnego wyzdrowienia, czując powracające swe siły, biedna ta istota zbierając swe myśli, odzyskiwała zarazem jasność swych wspomnień.
Jakież wzruszające obrazy przedstawiały się jej w tej tak odległej bo siedemnastoletniej przeszłości!
Pierwsze swe chwile życia widziała opromienionemi miłością drogich sobie osób. Widziała swą matkę wspierającą jej kroki dziecięce, w rodzinnym zakątku na prowincyi, pełnej światła i wesołości!
Później, gdy dorosła, otwarły się przed nią, podwoje kościoła. Ujrzała siebie w kaplicy gorejącej światłem, przystrojonej kwiatami. Na stopniach ołtarza klęczała w białych szatach oblubienicy, z dziewiczym wiankiem na czole. Obok niej, klęczał jej ukochany i przyjmowali razem błogosławieństwo kapłana, to święte błogosławieństwo, jakie Pawła Rivat uczyniło towarzyszem jej życia.
Jak oni się wzajemnie kochali!... Jak byli szczęśliwi!...
Niestety! to szczęście bardzo krótko trwało!
Horyzont życia, zaciemniał się zwolna. Po nad ich głowami, czarne ukazywały się chmury.
Na ziemi, huk dział, rozlew krwi, połamane armaty, ranieni żołnierze, jęki, skargi i straszne okrzyki konania!
[ 217 ] A pośród tego ponurego obrazu, postać mięzka cała krwią zbroczona, walczy ze śmiercią.
To jej wybrany! ukochany, przez nią małżonek, Paweł Rivat!
Dalej, groza widoku zwiększała się jeszcze.
Dym gesty, cuchnący, unosi się po nad Paryżem pokrywając nieprzebitą oponą to miasto, a z tego dyma, wytryskają długie ogniste języki pożarów!
Nagle, obraz się zmienia, przedstawiając wnętrze stancyjki na poddaszu.
Tam to, na łóżku, leży młoda kobieta, Przy niej druga, sędziwa, z siwemi włosami, kładzie w kołyskę, dwoje nowonarodzonych niemowląt, rozpoczynających życie, gdy smierć potężna, okrutna, panuje w koło nich.
Nagle, daje się słyszeć huk ogłuszający, światło oślepiające, krótki ból... ciężki!... i nic... nic więcej!...
Widzenia te, przerywały często sen biednej rekonwalescentki, zapełniały jej umysł smutkiem, jaki Róża nie zawsze rozproszyć zdołała.
Pewnego rana, Joana przygnębiona bardziej niż zwykle takiemi wspomnieniami, rzekła do młodej infirmerki:
— Posłuchaj mnie drogie dziecię!... Czuję się na zdrowiu lepiej. Odzyskałam zupełnie prawie me siły i rozum. Należy mi teraz pomyśleć o moich ukochanych dwojgu dzieciach, o których losach nic nie wiem od lat siedemnastu. Muszę się dowiedzieć, czy moja matka żyje jeszcze... i co się stało z memi dwiema małemi bliźniaczkami? Napiszę do mojej matki zamieszkałej w Châlons, nad Marną, podczas wojny. Napiszę również do księdza d’Areynes, do Paryża, będącego wikarym przy kościele świętego Ambrożego. On mnie to wyratował z pożaru i on mi wskaże, gdzie mam się zwrócić, jakich się chwycić sposobów dla odnalezienia mych dzieci? On mi odpisze, bo jestem pewna, że o mnie niezapomniał!
Tu przerwała, a westchnąwszy głęboko:
— Oby tylko nie umarł! — dodała — oby nie umarł... i moja matka również... jak i moje dwie córki!... Ha! w każdym razie, lepsza pewność niżli powątpiewanie!
Przynieś mi proszę, Różo kałamarz, papier i pióro.
— Dobrze, natychmiast odpowiedziało dziewczę. — [ 218 ]Ale cię błagam nie martw się „mamo Joanno“. Bóg jest miłosiernym, a ty tak wiele cierpiałaś. Ulituje się więc nad tobą i pozwoli ci zakosztować jeszcze trochę szczęścia!
Joanna westchnęła.
— Ach! — wyszepnęła — wszechmocność Boska nie zdoła mi już powrócić mego ukochanego męża! — i przytuliła do serca młoda infirmerkę.
W ciągu dnia napisała dwa listy, w jakich pokładała nadziei.
Jeden z nich nosił adres:
wikary z parafii świętego Ambrożego.
Drugi zaś adresowanym był:
ulica Saint-Loup.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |