»Łańcuch«, pogodne sceny z życia rodzinnego
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | »Łańcuch«, pogodne sceny z życia rodzinnego |
Pochodzenie | Dusze z papieru Tom II |
Data wydania | 1911 |
Wydawnictwo | Towarzystwo Wydawnicze |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cały tom II Cały zbiór |
Indeks stron |
»Łańcuch«, pogodne sceny z życia rodzinnego.
Malarz nędzy, śpiewający »Marsyliankę« jak kupletowy refren w obliczu socyalnych okropności, autor »Nadziei« — porzucił swoje pływające trumny i jakby zapragnął wypogodzić duszę, zgniecioną widokiem rzeczy nieprawdopodobnych w romansach, a prawdziwych w życiu — wszedł w inne środowisko. Tytuł dzieła Heijermansa zdradza, że go w tem innem środowisku, którego widok miał zatrzeć wrażenia przykre, spotkały rzeczy niespodziane; szedł, aby wyprostować zgnieciony kark, a musiał się zgiąć jeszcze bardziej, pod brzemieniem tego, co ujrzał; szedł na nieznane widowisko scen pogodnych, a kazał bohaterowi tych scen zapłakać tak gorzko, jak się nie płacze często — bez łez.
Dokonawszy dziwnie komicznego odkrycia, że wszelka słoneczna pogoda, o której się słyszy i mówi, jest tylko senzacyjnym wymysłem [ 80 ]astronomów, pisujących przytem zeszytowe romanse, »rajskim« wymysłem, skonstruowanym dowcipnie i opatentowanym przez niektóre błogosławione instytucye, w celu uprzyjemnienia żywota, — autor »Nadziei« skurczył się i zmalal i swoje sceny przykre, haniebnie przykre, nazwał »scenami pogodnemi«. Niespodzianka bowiem, jaką się spotyka tam, gdzie się szukało czego innego, jest z pewnego punktu widzenia bardzo wesoła; śmieszy nas przecież zawsze deus ex machina, a śmieszy nas tembardziej, im więcej sprowadził ze sobą awantur, chociażby połączonych z rwaniem włosów. Śmiejemy się bynajmniej nie z powodu ewangelicznej rady: »Nie bądźcie cisi i ponurego serca«, tylko dlatego, że śmiech jest często najgłupszem, ale też i najłatwiejszem wyjściem tam, gdzie zupełnie nie mamy ochoty do »filozoficznego« myślenia, do chemicznej analizy własnych, mózgowych czy sercowych wytworów, wymagającej trudu.
A Heijermans nie chciał psuć nikomu iluzyi, ani robić dramatu i mącić humorów tym, którym barometr wskazuje zawsze taką pogodę, jaką widzieli na scenie. To były przecież zwyczajne »kawały« wesołe dla wesołych, smutne dla smutnych, takie zwyczajne jak ludzka głupota. I wikłanie się straszne w sieci u Kisielewskiego, jest nazwane »wesołym [ 81 ]dramatem«, który jest znakomitą krotochwilą dla siedzącego w loży »familijnego tramwaju«, a dramatem dla wyklętego dekandenta. Zauważyć zaś można, że nigdy lepiej widz się nie bawi, jak na »dramatach wesołych«, bo podczas scen wesołych śmieje się z obowiązku, podczas scen mniej wesołych śmieje się z wyrachowania. Wstawia się bowiem w położenie dajmy na to Duifa, bohatera nowej sztuki Heijermansa i rozumuje wedle logiki specyalnej, że gdyby on się znalazł w podobnem położeniu, zrobiłby jak każdy solidny obywatel, płacący podatki i mający prawo do opieki państwowej: nie bawiłby się w spazmatyczne płacze i rwanie włosów, co jest wymysłem nowego systemu tworzenia, tylko użyłby starego systemu jak Wasyl Wasylewicz u Gorkiego... zawołałby wielkim głosem — policyi, — i »już się kwestya rozwiązała«.
Taka dowcipna, pomysłowa kombinacya sprowadza u opodatkowanego widza megalomanię i olbrzymią radość z tego powodu, którą objawia rykiem czy też »kaskadą« śmiechu. Ponieważ jednak autorowie dramatyczni pomijają taki dowcipny środek dramatyczny, rozwiązujący dramatyczny węzeł natychmiast i za gwarancyą, publiczność stara się śmiechem okazać, że znając taki środek — nie przywiązuje zbytniej wagi do dramatu, który sprowadza łzy i łkanie, a okazuje to (u nas szczególniej) tak [ 82 ]kulturalnie, że aktor, przejęty dramatycznością chwili, sam wątpić zaczyna w jej szczerość. Taka publiczność, zdaje mi się, żałuje, że minęły czasy, kiedy można było strzelać do aktorów.
Lecz oto »pogodne sceny«:
Pankracy Duif u schyłku życiu przystanął na chwilę; dotąd nie mógł tego uczynić, bo musiał iść, aby go życie nie stratowało.
Nie miał czasu na to, by zaznać szczęścia, ani go dać najbliższym, żonie swej, która umarła nie doczekawszy chwili, kiedy on mógł przystanąć spokojnie, zeszedłszy z bitego gościńca, którym życie chodzi.
Dzieciom swoim dał wszystko, co dać mógł — miłości im tylko nie dał, bo zapewne i na to czasu nie miał: wyrosły więc z niego jak jemioły i żyją jego sokami; kiedy przeto uderza w nich jak grom z jasnego nieba wiadomość, że ojciec, który stoi nad grobem i który właściwie »powinien« zejść im z drogi — zapragnął tego, czego mu brakowało w życiu, ogarnęła ich ohydna trwoga, że ktoś inny korzystać będzie z tego, co im się należało.
Nie chodzi im o ojca, o nieużyteczny sprzęt, do którego nawet nie nabrali przywiązania — trwoga ta wyrosła z pobudek nędznych, bo do innych żadne z nich nie jest zdolne, począwszy od najstarszego, skończywszy na najmłodszem. [ 83 ]Stary Duif chce się ożenić z własną gospodynią, której przebaczył wszystkie grzechy, popełnione ze straszliwej konieczności, synowie więc nie widząc innej drogi, przysyłają do niego psychiatrę, bo tylko waryat może nad grobem pragnąć szczęścia.
I ten człowiek, który umiał być silnym, który szedł przez życie bez straty jednej chwili, płacze spazmatycznie pokonany przez własne dzieci, odtrącony brutalnie od zwaryowanych pragnień, rzucony o ziemię, bez jednego wyrazu żalu, nie umiejący się obronić powagą ojcowską, bo się o nią nigdy nie starał, przekonać słowem miłości, bo go wymówić nie umie, postawić na swojem wolą własną, bo ta stopniała w nim zupełnie, w chwili kiedy ujrzał, że sam zbudował ten gmach, który mu się wali na siwą głowę i że nigdy nie znalazł chwili czasu, by dzieci uczyć miłości.
Nie przeciwdziałając, stwarzał sam ten system rodzinny, który tak się wśrubował we wszystkie mózgi, w mózg jego i jego dzieci, że kiedy pomyślał o czemś, co wychodziło poza ramy systemu rodzinnego, uznany być musiał za takiego, który nagle począł cierpieć na rozmiękczenie mózgu. Duif przekonał się, że nie powinien był patrzeć przez całe życie jak w słońce w swoją fabrykę Łańcuch i dla niej tylko kuć nowe ogniwa, trzeba było pamiętać o [ 84 ]innych ogniwach, o innym łańcuchu, by módz nim powiązać rodzinę, która się spaczyła i mści się za to na nim.
Litość nad Duifem jest tem większa, że może byłby to uczynił, gdyby był wiedział o tem; nie ze strachu, że się w przeciwnym razie pomści to na nim, tylko dlatego, że duszę ma dobrą: on miał tylko duszę za grubą, by cokolwiek wiedzieć o symbolach, o symbolicznych ogniwach. Społeczeństwo zaś nie wyhodowało w nim instynktów, któreby mogły mu oczy otworzyć na ten szlachetny symbol, na który otworzyło mu oczy dopiero życie i który mu rozwidniła straszna zapałka psychiatry Van Ryn’a, patrzą ego przy jej świetle, czy Duif ma już źrenicę znieczuloną i rozmiękczenie mózgu.
Nie wiedząc nic o symbolicznych ogniwach łańcucha, nie rozumiał Duif i tych scen »pogodnych«, które urządzały jego dzieci i rodziło się w nim kolejno, najpierw straszne zdumienie, potem gorycz, boleść; bolała go niewdzięczność za »wszystko«, co dał dzieciom, potem owładnąć nim musiała pogarda dla nich i nienawiść. I to jest przekleństwo, nie złego czynu, bo jeśli było zło w czynach Duifa, to on o niem nie wiedział, to jest przekleństwo życia: życie ujęło człowieka w cieśń i kazało mu się poruszać w jej obrębie, grożąc śmiercią głodową i człowiek uległ. A kiedy dusza wyczerpana [ 85 ]szukaniem kawałkiem chleba, znalazła go, nie mogła się ułożyć na spoczynek, bo zapomniała o posłaniu. A zaplątany w sieć własną człowiek może być śmieszny i robić sceny wesołe.
Zbyt nieczułym jest bohater Heijermansa, że nie spostrzegł prędzej, iż życie mścić się na nim zaczyna; musiało mu dopiero przygnieść kolanem piersi, aby ujrzał, że pogodne jego dni, są straszliwie pogodne, że mu słońce tych dni mózg wypali, jak wypala duszę. Duif budzi litość; najpierw litość z domieszką złośliwości na temat jego energii, która stawiała z niczego fabryki, a nie umiała ugiąć kilku durniów, a następnie coraz większą litość na widok przepaści, której głębię on sam stworzył, nie wiedząc, że sobie w niej głowę roztrzaska; nie potępia się go, bo nie wiedział, co czyni, a nikt mu nie zwrócił uwagi, bo społeczeństwo straciłoby widok kilku scen pogodnych, które są dobre w chwilach, kiedy społeczeństwo odpoczywa.
Przeciwko społeczności Duif nie zgrzeszył. Społeczność nie wymaga oficyalnie żadnych »łańcuchów«, któreby wiązały ojca z synem poza żądaniem, aby ten syn był thori legitimi i miał zapewnione utrzymanie do pewnego wieku.
Przykrym jest niezmiernie widok tego człowieka, który stara się znaleźć winowajcę, przyczynę scen pogodnych, trujących mu resztkę życia, a nie może go znaleźć chyba w sobie [ 86 ]samym z możnością zastosowania okoliczności łagodzących. Widok tego człowieka nie wstrząsa, bo jest zjawiskiem zbyt częstem, ani nie wzrusza, bo częste takie widoki uczyniły widza obojętnym — widok Duifa jest tylko nieprzyjemny, jak widok nowego okazu człowieka, cierpiącego na znaną chorobę.
Heijermans pokazał bardzo szczegółowo skutki strasznej choroby, za szczegółowo, kosztem dramatu. Rozwiódł się zbytnio i nie zdołał skupić rzeczy najwięcej rażących, aby ujawnić wszystko zło, wszystek dramat scen pogodnych. Otoczył bohatera niepotrzebnie ogromną ilością osób, z których każda czyni prawie to samo, kazał mu czynić wiele rzeczy niepotrzebnych, rozwodzić się nad drobnostkami z pasyą gaduły; aby ujawnić jakikolwiek rys jego charakteru, pokazywał go na przykładzie z pomocą całego scenicznego aparatu. Duif, mówiący mniej o sobie byłby wymowniejszy, byłby bardziej wyrazistszy na tle wyrazistszem, nierozwałkowanem bez uwagi na ekonomię czasu i miejsca. Dramat Duifa rzuciłby się wtedy w oczy widzowi, któryby się już przestał błąkać wśród szczególików plotkarskich a mógł mimo to zobaczyć jasno straszny przedział między ojcem a dziećmi. To tło szerokie, na którem się porusza wybornie namalowany bohater, częstokroć trąci melodramatem, częstokroć znowu romansem z [ 87 ]brukowego pisemka, szczególnie w tej chwili, kiedy dla sprowadzenia katastrofy Heijermans używa marnego środka z wykradzeniem papierów, w których zawarta jest tajemnica. A nam nie chodziło o senzacyjne wykradanie tajemnic a następnie o wymuszania, dokonywane niezręcznie, bo to jest melodramat; nam chodziło o straszny dramat ojca Duifa, a dramat ten jest, tylko zginął na bezdrożach czterech aktów w gąszczu faktów i osób.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |