Wygnańcy/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wygnańcy |
Data wydania | 1906 |
Wydawnictwo | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Drukarz | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ale kiedy nocny powiew ostudził mu rozpalone czoło, świeże wrażenia wracały. Czuł znowu dotknięcie drobnych palców na swojej skroni, ciepło drżącego w jego ramieniu ciała, widział niebieskie źrenice, spoglądające na niego z niepokojem. Tak, nie mógł wątpić dłużej! Popełnił to, czego się zarzekał najbardziej.
On, nędzarz, wyrobnik, z wysuszonem sercem i znużoną duszą, poważył się podać dłoń tej pięknej, młodziutkiej, czystej jak kropla porannej rosy dzieweczce. Podał jej dłoń i poprowadził ją do mrocznych nizin ubóstwa, tam, gdzie się walczy bez nadziei zwycięztwa, gdzie się wciąż sączy potok krwawego potu, gdzie umysł gaśnie, a ręka sięgająca po kawał chleba, opada bezsilna... Ażeby uczynić coś podobnego, trzeba być pospolitym zbrodniarzem, albo człowiekiem gotowym deptać z zimną krwią najpiękniejsze kwiaty w bezmyślnej, egoistycznej pogoni za użyciem. Ten sam szatan, [ 117 ]który poprowadził ją nad brzeg rzeki i podsunął jej okropny, niegodny młodości i czystości zamiar, zawiódł tam i jego, włożył mu w usta te słowa niebaczne, których już nic nie zdoła odwołać. Nędznik, nędznik!
I młodzieniec rzucał się na łożu z jękiem, wymierzając sobie razy w głowę, w tę głowę, która nie pozwoliła zapanować nad sobą łaknącemu miłości, ulegającemu tak łatwo porywom — sercu.
Ale nie, jest jeszcze nadzieja! Ona go odepchnie, wzgardzi jego śmieszną, zuchwałą ofiarą. Nazwie szaleńcem, nieodpowiedzialnym za swoje czyny! Zdziwiłby się nawet, gdyby się stało inaczej. Cóż on jej może dać? Przecież ona pojmuje doskonale, że przyjmując go, zamknie sobie raz na zawsze drogę do tego, co się jej słusznie należy od świata... Alboż nie jest młodą, piękną, albo nie posiada tego wszystkiego, co może rzucić jej pod nogi każdego mężczyznę? Nie kocha nawet tego pana Stanisława, nieznanego sobie bliżej przybłędę, bo i za cóż i kiedyż miała go pokochać? Widział ją po raz pierwszy, przed miesiącem zaledwie, mówił z nią tak mało... nie jest ani mądrym, ani przyjemnym, ani nawet naprawdę przystojnym... To się naprawi, przemaże bez śladu...
Wahał się długo, zanim się zdecydował zejść na dół do stołu. Rodzice napewno przywitają go wyniośle, dadzą mu poznać, że sięgnął za wysoko, że Ludmiła nie dla niego, że powinien natychmiast opuścić ten dom, którego nie umiał uszanować... Nie będzie się namyślał, odjedzie bezzwłocznie i nie pokaże się nigdy już na oczy Olaskim.
Panna Ludmiła siedziała na swojem zwykłem miejscu. Kiedy wchodził nie podniosła nawet na niego swoich niebieskich oczu, tylko [ 118 ]lekki rumieniec zapalił na krótką chwilę jej bledsze niż kiedykolwiek policzki. Olaski, obojętny, rozmawiał z żoną o bliskim wyjeździe i podał dłoń gościowi z niezmienioną uprzejmością. Gospodyni zaś skinęła mu głową przychylnie.
— Niech się pan szykuje, jutro jedziemy, — rzekła, kiedy ją pocałował w rękę. Przykro pan spędził wakacye, — dodała, — ale cóż robić, uprzedziłam pana odrazu...
Wybełkotał coś, czegoby nie potrafił powtórzyć i machinalnie jadł podsunięty sobie przez pannę Ludmiłę chleb z masłem.
— Cóż to miało znaczyć? Więc nie powiedziała rodzicom?
Odetchnął głęboko. To dobrze, bardzo dobrze uczyniła. Jaka szlachetna. Pragnie oszczędzić mu tego kielicha piołunowego, który tak lekkomyślnie przytknął do ust... Dzięki, dzięki ci, dziewczyno najdroższa! — szeptał w duchu, pieszcząc oczy widokiem jej łagodnej, prawie dziecinnej twarzyczki.
— Gdyby byli sami, padłby przed nią i dziękował, jak za najwyższe dobrodziejstwo, za to milczenie.
Wróci do planów, które ułożył sobie w duszy niedawno. Mówił już z chłopami, odkupi od nich kawałek ziemi, zostanie tutaj na wsi, będzie żył, jak samotnik, zdala od zgiełku wielkomiejskiego, zdala od ludzi, albo jeszcze lepiej, zostanie gajowym w pierwszym lepszym leśnictwie, choćby w sąsiedztwie. Tak, i zapomni o tym szalonym kroku, którego się dopuścił wbrew woli, pod wpływem chwilowego uniesienia. [ 119 ]
Nużącemu położeniu pana Stanisława położył koniec ekonom, który właśnie ukazał się we drzwiach.
— Chłopi przyszli, — rzekł, kłaniając się.
— Jacy chłopi? — rzucił niechętnie Olaski.
— Nasi z Kołatyna.
— Czegóż jeszcze chcą odemnie?
— Eh, nie za interesem żadnym, przychodzą pożegnać się z panem.
— Pożegnać? — powtórzył Olaski z odcieniem lekkiego zdziwienia.
Nie posądzał nigdy włościan o zbyt wielką przychylność dla siebie; nie był wprawdzie złym, nieużytym, kłótliwym sąsiadem, chociaż przestrzegał praw sobie przynależnych, ale też nie uczynił dla nich nic, coby zasługiwało na nazwę dobrodziejstwa. Co najwyżej w miarę środków, służył poradą i wyświadczał tym, co się do niego zgłaszali drobne usługi, za które nie spodziewał się i rzadko też otrzymywał dowody wdzięczności. Był z tego powodu pewny, że chłopi zachowają się obojętnie wobec jego wyjazdu; to też słowa ekonoma wywarły na nim przyjemne wrażenie.
— Niech wejdą, — rzekł.
Za chwilę pokój zapełnił się kilkunastoma ciężkiemi postaciami, o przygarbionych plecach, zwieszonych głowach, opuszczonych bezwładnie ramionach, odzianemi, pomimo letniego gorąca, w grube samodziałowe kapoty, a nawet cuchnące potem i ordynarnym tytuniem kożuchy. [ 120 ]
Włościanie zatrzymali się pode drzwiami, mając w ręku czapki i przestępując z nogi na nogę, żaden z nich nie okazywał chęci odezwać się pierwszy, bo Chojowski widział, jak trącali się wzajemnie łokciami.
Nie byli to jednak chłopi z przed dwóch tygodni, wykupujący inwentarz od Olaskiego, wyzyskujący niemiłosiernie jego położenie, chciwi łatwych nabytków, targujący się o każdy grosz z żelazną wytrwałością. Całe ich zachowanie się świadczyło, że przychodzą w zamiarze przyjacielskim, wyższym ponad pospolity interes.
— No i cóż powiecie? — zachęcał ich łagodnie Olaski.
Wtedy wystąpił naprzód stary Maciej, którego dziedzic Kołatyna znał oddawna. Była to niepospolita postać, twarda, jakby wyciosana z jednej bryły kamienia. Praca i obowiązek, oto hasła, pod któremi szedł przez życie ten chłop.
Z człowieka w pełni sił, jakim go znał dawniej dziedzic Kołatyna, chłop zamienił się w siwego starca, ale oczy jego spoglądały jak ongi, z zuchwałą pewnością, postać była wyprostowana i tchnęła głęboką powagą.
— Oto, proszę wielmożnego pana, — zaczął Maciej, schylając się, według zwyczaju, do kolan dziedzicowi, — jutro już opuszcza pan na zawsze Kołatyn, gdzie rodzili się i pomarli dziadowie i ojcowie wielmożnego pana i nasi. Przychodzimy tedy pokłonić się wielmożnemu panu do nóg i pobłogosławić na drogę po ojcowsku i po synowsku. Nie wesoła to droga, może i kalwaryjska nawet, ale znać Pan Bóg [ 121 ]wszechmogący postanowił w mądrości swojej niezbadanej, żeby się stało, co się staje. Są między nami ludzie różni, nie brak nawet i takich, co się nieraz na własne wielmożnego pana ułakomili, może zatargi wszczynali i dokuczyli, ale niech wielmożny pan złego nie pamięta! Człowiek zwyczajnie, jak człowiek. Tylko, że ani jednego takiego niema, coby wesół żegnał pana dlatego, że jego ziemię będzie swoim pługiem orał. My to rozumiemy i nie potrza nam tłómaczyć, że insze czasy dla nas nadchodzą. Ostajemy tutaj sami i na niczyją pomoc odtąd nam liczyć nie wypada, jeno na siebie samych. Jużcić ciężko będzie nam ciemnym, nie patrzącym dalej, aniżeli za miedzę ludziom, radzić sobie we wszystkich sprawach... Nauki i zrozumienia większych rzeczy nam brak, ale nie zginiemy; ziemi, nie opuścimy, ale statkiem, zgodą i pracą podtrzymamy, tak nam Panie Boże dopomóż! Niechże wielmożny pan jedzie spokojny, boć Kołatyn nie w cudzem, ale w swojem ręku. A jakby, broń Boże, między ludźmi się panu nie wiodło, niechże wielmożny pan sobie o nas przypomni i zapamięta, że zawsze, czem nas stać, pomódz gotowiśmy. A i panience, — dodał zwracając się do Ludmiły, — błogosławieństwo dajemy, żeby z łaski Boga najlepszy los znalazła, jak na to anielską duszyczką swoją i cnotą zasłużyła i to od nas na pamiątkę łaskawie przyjęła.
Przy tych słowach dwie dziewuchy ofiarowały panience strój odświętny wieśniaczki z Kołatyna i wieniec dożynkowy, pięknie uwity ze świeżego zboża.
— Dziękuję, dziękuję! — powtarzał Olaski, ściskając ręce garnącym się mu do kolan chłopom, — niech i wam Pan Bóg błogosławi na tej ziemi, gdzie ja kawał swojej duszy zostawiam. [ 122 ]
— To bardzo ładnie z ich strony, — mówiła pani Bronisława, kiedy chłopi wyszli z pokoju. — A mnie się zdawało, że oni dla nas tacy obojętni.
Ludmiła słysząc to, czyniła i sobie wyrzuty, że niesłusznie posądzała tych ludzi o brak serca. Przypomniała sobie rozmowę z Wawrzyniakiem, który przecie był tutaj pomiędzy innymi.
Tacy oni widać, to trudno, pomyślała.
Chojowski, korzystając z zamieszania, jakie się zrobiło przy wychodzeniu chłopów, uciekł do swojego pokoju i zabierał się do upakowania rzeczy. Żal mu było Kołatyna prawie tak samo, jak tych, co go mieli opuszczać na zawsze. Czuł, że ten miesiąc, spędzony tutaj, zapisze się złotemi zgłoskami w księdze jego smutnego życia. Dusza skąpała mu się w zdroju świeżych, potężnych i Słodkich wrażeń i w tym orzeźwiającym powiewie przyszłość wstawała przed nim jaśniejsza i pogodniejsza.
Przygotowania do drogi nie trwały długo z jego strony. Siedział jeszcze czas jakiś w oknie, wypatrując Ludmiły, ale nie spostrzegł jej. Biedaczka pracowała ciężko z matką, pakując odzież, sprzęty i mnóstwo drobiazgów, które ocalały z pogromu i miały jechać do Warszawy. Oddawała się z przyjemnością tym zajęciom, szukając w nich zapomnienia i znieczulenia, tak jej teraz potrzebnego. Bała się poprostu mieć wolny czas i zastanowić się spokojnie nad tem, co się działo. W główce jej i w sercu myśli i uczucia goniły się, ścierały, mieszały, roiły, jak pszczoły, kłębiły jak węże, panował zgiełk bolesny i zgrzyt [ 123 ]straszliwy, piękne mieszało się z brzydkiem, słodkie z gorzkiem, była raz na samych szczytach, to znów leciała w przepaść bezdenną rozpaczy. Cała jej istota znajdowała się na rozstajnych drogach, wahająca, zbłąkana. Oddalenie się Chojowskiego sprawiło jej na razie prawdziwą przyjemność. Za nic w świecie nie chciałaby z nim mówić w takich warunkach, uważałaby to poprostu za świętokradztwo. Nie oswoiła się jeszcze z tem, co zaszło pomiędzy nimi niedawno, nie chciała rozważać swojego położenia. Gdyby ją jaki natręt spytał, czy kocha Chojowskiego, odpowiedziałaby zapewne bez wahania, że nie kocha. A jednak wszystkie myśli jej obracały się dookoła tego smutnego młodzieńca, w jej wyobraźni utkwiła głęboko jego wykrzywiona przerażeniem, bledsza jeszcze niż zazwyczaj twarz, taka, jaką ją widziała wczoraj nad rzeką w kaskadzie księżycowego Światła; w uszach dźwięczały jak muzyka nadziemska, jego słowa: „Dobrze, że przyszedłem, prawda, że dobrze? niech pani przekona się przynajmniej, że jeszcze ktoś panią kocha.“
Kocha? Rzecz dziwna, to słowo słyszała z ust babki, ojca i matki, domowników i krewnych, z ust Teofila wreszcie, a przecie teraz zabrzmiało ono zgoła inaczej. Dlaczego? Czyżby w każdem z nich treść była inna? Kiedy zaś z tego szczytu spadała na dno przepaści zwątpienia, mówiła sobie w duchu: Tyle ust powiedziało mi już, że jestem kochana, a pomimo to, tak mi źle na świecie, tak źle, że pragnę umrzeć. To dowodzi, że cudza miłość nie uszczęśliwia, a przeciwnie, staje się nieraz źródłem goryczy.
Tak, bo prawdziwem szczęściem jest kochać samej. A czy ona kocha? czy wogóle byłaby zdolną oddać komuś serce i głowę, całą [ 124 ]siebie i nie żądać niczego nawzajem, nawet szczęścia? Nie wiedziała, jak sobie rozwiązać to pytanie. Musi się jeszcze doświadczyć i odpowiednio do tego postąpi. Ma czas!
Ostatni wieczór w Kołatynie minął smutnie. Olascy i Chojowski siedzieli przy stole, jak na biwaku, na pakach i drewnianych ławach, naprędce urządzonych z desek, jedząc byle co. Nikt nie mówił, jakaś troska głęboka osiadła na wszystkich czołach. Dopiero na samym końcu wieczerzy Olaska zaczęła się rozpytywać pana Stanisława, w jakich okolicach Warszawy mieszkania najtańsze. Nie chciałaby przytem znajdować się w ciągłym zgiełku i nie znosić turkotu, najlepiej więc obrać ulicę trochę oddaloną od środka miasta, jeżeli się da, wysadzoną drzewami. Na początek, jakieś dwa pokoje najwyżej, póki mąż sobie czego nie wynajdzie, albo Luda nie dostanie lekcyj. Niech on, Chojowski, poradzi.
Pan Stanisław z radością usłuchał wezwania. Podług niego w sąsiedztwie alei Jerozolimskiej byłoby najwygodniej, na Nowogrodzkiej, naprzykład, albo na Żórawiej, bo stąd blisko do ogrodu Pomologicznego, no, i w Aleje. Mówił, to, co prawda niezupełnie przekonany, wiedział bowiem, że to dzielnica nie najtańsza, ale przynajmniej mieszkaliby niedaleko od siebie, miałby sposobność widywać częściej pannę Ludmiłę, chociażby na ulicy, jeżeli nie w domu.
— Jutro trzeba wstać raniutko, bo do kolei trzy mile, a pociąg odchodzi o dwunastej, — dodała pani Bronisława, podając mu rękę na dobranoc. [ 125 ]
Przez tę godzinę spędzoną i jednego stołu, pan Stanisław nie śmiał spojrzeć na pannę Ludmiłę, która ze swej strony także unikała jego wzroku.
— Mój Boże! co ja mu powiem? — myślała, czyniąc sobie w głębi duszy wyrzuty za takie postępowanie.
Kiedy się rozstawali, on próbował zatrzymać nieco dłużej jej rękę w swojej dłoni, ale panna Ludmiła nie pozwoliła na to. Rzuciła mu natychmiast spojrzenie tak błagalne, jak raniona ciężko łania zbliżającemu się do niej myśliwcowi.
— Pozostaw mnie w spokoju! poczekaj chwilę! mówiły te niebieskie, głębokie jak niebo samo, oczy — przecież widzisz, że się krwią serdeczną zalewam, miej litość!... Nie żądaj tego, co w tej chwili jest tak daleko odemnie!
I on je zrozumiał, to nieme błaganie; słodka radość ogarnęła jego całą istotę. Przenikał już tę czystą, jasną, przepiękną duszę i pełen uwielbień, czekał z poddaniem się, co mu przyniesie jutro.
∗ ∗
∗ |
Owe jutro wstało dżdżyste, chmurne, zamglone, chłodne, ponure. Wicher, jak stado potępieńców, hulał w parku, naginając poważne głowy starych drzew, liczących ostatnie chwile swego istnienia, miotał okienicami domu, który niebawem miał się zamienić w stosy gruzów, szarpał strzechami budynków gospodarskich, wywołując w ich pustych wnętrzach ponure echa. Po niebie przewalały się fantastyczne, podarte w strzępy, nisko pędzące nad wilgotną ziemią obłoki, śpiesząc rozlać się gdzieś dalej w potoki deszczu. Przed podeptanym gazonem, od strony drogi przy zaśmieconym ganku stały dwie ordynarne chłopskie bryczki, zaprzężone w chude szkapy, które ze zwieszonemi melancholijnie łbami oczekiwały apatycznie na uderzenie bicza. Takiemi to ekwipażami miała jechać w świat szeroki garstka wygnańców z rodzinnego gniazda! Jedną zajął Olaski z panem Stanisławem, na drugiej owinięta w szeroki pled, prawie niewidzialna panna Ludmiła z matką. Kiedy się spotkali na ganku, podała mu niemal obojętnie zimną dłoń. Tylko w źrenicach jej paliła się gorączka.
— Byle prędzej skończyła się ta męka! siadać i jechać... jechać!
Wskoczyła na bryczkę i ruszono w tę „kalwaryjską,“ jak się wyrażał stary Maciej, drogę.
Pan Stanisław gonił za nią oczami, zmąconemi współczuciem. Dlaczegóż nie może znajdować się przy niej? dlaczego nie może uścisnąć jej dłoni, dodać odwagi i szeptać słów pociechy? Co on by dał zato!
Myślał, że się będzie oglądała, że wybuchnie płaczem, że się rzuci na ten szmat ziemi utraconej nazawsze i zacznie składać na niej [ 127 ]namiętne pocałunki, jak na ciele konającej matki. Lecz nie, pozostała nieruchoma, jakby zimna zupełnie. Zdawało się Chojowskiemu, że usłyszał coś, jakby łkanie, lecz omylił się, to wiatr jęczał pomiędzy drzewami!
Tylko w oczach zawsze tak zrównoważonego Olaskiego zabłysła łza. Rzucał z pod szerokiego, wtulonego na czoło kapelusza błędne spojrzenia dookoła, na jego smagłych policzkach utworzyła się nowa, głęboka bruzda i zastygła nazawsze.
Pan Stanisław milczał długo, nareszcie odważył się otworzyć usta.
— Nie pan jeden... — wyszeptał.
Olaski uśmiechnął się gorzko.
— Wiem, panie kochany, wiem, i właśnie to mnie najbardziej boli. Nie ja sam lecę w przepaść, ale całe tłumy takich jak ja, lepszych i gorszych, roi się od nich w kraju... Na czem się to skończy, Bogu jednemu dano przewidzieć! Szarzyzna, panie, zaleje wszystko i tyle! Co mnie spotkało dziś, chłopa może spotkać jutro; wyzuje go żyd, albo niemiec wywabi gdzieś za ocean. A kto zostanie? Et! nie mówmy lepiej o tem, bo, doprawdy, palce w zęby włożę i gryźć je zacznę, jak wściekły pies! Co tu się łudzić?! Żebrakiem jestem, w powietrzu wiszę, jak ten kurz marny, co go wiatr pędzi z miejsca na miejsce i nigdzie zatrzymać się nie pozwala... Bo żebym tej ziemi ojcowskiej nie kochał, żebym jej, jak parobek ostatni własnym potem nie uznoił, żebym pracy dla niej skąpił, toby mi jeszcze żal nie było, ale tak... [ 128 ]
Zdarł rozpaczliwym ruchem kapelusz z głowy i podniósł załzawione oczy w niebo chmurne i dalekie, twarz kurczyła mu się bólem targającym, skargą, która lada chwila wybuchnąć miała bluźnierstwem strasznem. Lecz opamiętał się, zżymnął ramionami i przykrył siwiejące włosy.
— Nie ja jeden, nie ja jeden... — szeptał.
Jechali wśród plusku deszczowego, szumu wichru po świeżych ścierniskach. Pan Stanisław nie mówił już ani słowa, obawiając się rozkrwawiać na nowo tę ranę w sercu starego szlachcica-wygnańca. Pogrążył się w rozmyślaniach. W wyobraźni jego przesuwały się tłumy wygnańców z gniazd odwiecznych, tłumy te zdążały wszystkie do jednego celu, do wielkiej, gwarnej, jakby w innym leżącej świecie, Warszawy, spowitej tajemniczo w dymy fabryczne... Roztwierała ona zimne ramiona przybyszom, jak obojętna, obarczona nadmiarem dziatwy zgłodniałej, matka. A oni wpatrywali się z trwogą w jej zagadkowe oblicze. Oblicze to było surowe, nie zaigrał na niem uśmiech, a w rysach było coś obcego. Matka, czy nie matka? pytali przybysze. Ale ona zdawała się potrząsać głową i coraz bardziej kryć twarz zagadkową po za chmurą czarnego dymu.
Chojowski przypomniał sobie drogę do Kołatyna. Mój Boże, jaka różnica! Wtenczas jechał z biciem serca, z radością, napełniającą całą jego istotę, z lekką myślą, żył już temi wrażeniami, których wyczekiwał z takiem utęsknieniem. Świat uśmiechał się do niego, a dziś... Zdawało mu się, że po za nim leży raj, a u wrót, herub z płonącym [ 129 ]mieczem i zagradza nim drogę wygnańcom, którzy oddalają się z zasłoniętemi twarzami z rozpaczą w duszy, idą na tułaczkę, na ciernie i głogi, na znój i walkę do końca dni swoich.
Mijali dwa drabiniaste wozy, naładowane szczątkami dobytku: szafy, łóżka, krzesła i to, co Olascy zdołali ocalić ze wspaniałego nie gdyś urządzenia pałacu w rodzinnym Kołatynie. Wyglądało to tak ubogo, tak nędznie niemal, że pan Stanisław odwrócił oczy.
Długie wyczekiwanie na pociąg, krętanina przy ładowaniu rzeczy „na fracht,“ zbliżający się z szumem pary pociąg, szukanie miejsca w natłoczonym wagonie, wszystko to przeleciało jak przykry sen.
Chojowski siedział naprzeciwko panny Ludmiły, obojętnej, znieczulonej na to, co się z nią działo... Próbował zawiązać rozmowę, ale odpowiadała mu krótko, nie zachęcająco. Przysunęła się do okna i wpatrywała się w uciekające w dal pola i lasy, nie bacząc na wicher rozwiewający jej jasne włosy w bezładne promienie. Olaski nerwowo kręcił się, nareszcie utkwił oczy w kupionej na przystanku gazecie i pan Stanisław zauważył, że wertował dział ogłoszeń. Od czasu do czasu podnosił wzrok i myślał. Smutne to musiały być rozmyślania, bo staremu szlachcicowi coraz to nowe zmarszczki bruździły opalone czoło. Jedna tylko pani Bronisława zachowała względną pogodę umysłu i sama rozpoczynała ciągle się urywającą rozmowę z Chojowskim.
W miarę jak się pociąg zbliżał do Warszawy, młodzieńca opanowywał rosnący niepokój. Jakim torem popłynie odtąd jego życie? Kiedy i w jakim stanie zobaczy znów tę złamaną losem dzieweczkę? [ 130 ]Co od niej usłyszy? A potem on sam... Jutro już, chociaż do terminu brakuje jeszcze dwóch dni, pójdzie do kantoru, gdzie na biurku oczekuje na niego stos niezałatwionych obstalunków, białe kartki ksiąg buchalteryjnych, niewyczerpany nigdy kałamarz. Koledzy przywitają go, jak gdyby wyjechał wczoraj dopiero, panna Wanda poda mu rękę, jak zwykle i zapyta... Tak, niezawodnie zapyta, jak spędził urlop i jej będzie się zdawało, że od owego dnia nic się nie zmieniło...
I nagle w uszach zabrzmiał mu jej krzyk wydany wówczas, kiedy to padał zemdlony na poręcz fotelu... Ach ten krzyk!... Przejęła go szalona trwoga przed spotkaniem z panną Wandą. Czyż będzie śmiał spojrzeć w oczy tej poczciwej panience? Oh, za nic, nie starczy mu na to odwagi, czelności raczej!... A ona uśmiechnie się do niego przyjaźnie, bo nie przeczuwa, że to już nie ten sam Stanisław, który odjechał przed miesiącem, któremu drżącemi z przerażenia rękami podawała wodę, odgarniała włosy...
Wraca zupełnie innym człowiekiem... Siedzieć po dziesięć godzin na dobę w jednym pokoju z panną Wandą, witać się z nią rano i żegnać wieczór, przyjmować i oddawać uścisk dłoni, chociażby tylko taki, jaki zwykle wymieniali pomiędzy sobą. Nie! nie zdobędzie się na to nigdy! Nie potrafi udawać, kłamać, milczeć... Darmoby szukał wykrętnych usprawiedliwień przed sobą samym, nie usiłuje nawet uczynić tego! Czyż szlachetny mężczyzna musi wiązać się koniecznie słowem, wobec świadków? Czyż nie dość jednego spojrzenia, jednego gestu jednego wyrazu?
Tak, on zawinił względem tej biednej dziewczyny i powinien to naprawić, jeżeli nie chce pogardzić sobą! Naprawić? ale jak, jak? [ 131 ]
A ów okrzyk drgający ukrywanem starannie, maskowanem, nieśmiałem uczuciem nie ucichał w jego wyobraźni, przeciwnie, nabierał coraz większej doniosłości, zmieniając się co chwila; był raz żałosnym, pełnym wyrzutów, to znów łagodnym, potem przechodził w rozpaczliwe wezwania o ratunek, w jęk samotnej duszy, w śmiech gorzki, jak piołun, szarpiąc jego nerwami coraz boleśniej...
Chojowski zerwał się z miejsca i wybiegł na platformę wagonu. Tutaj schwycił się za głowę i stał tak długo na wietrze, wśród powodzi iskier, sypiących się mu na ubranie i na twarz, wijących się w piekielnym tańcu dookoła całej jego osoby. Przytknął czoło do wibrującej ściany, bo ten szalony turkot toczącego się po stali żelaza zagłuszał głos panny Wandy. Ściemniło się już zupełnie, kiedy wrócił do przedziału. Panna Ludmiła siedziała wkulona w sam kącik, z pod szala wyglądały tylko jej niebieskie oczy, rzucające przy niepewnym świetle latarki, migotliwe blaski. Olaski wstał i trzymając się za wieszadło, patrzył w dal ciemną, żona jego zbierała rozrzucone na półkach manatki.
Chojowski upadł na ławkę obok Ludmiły i teraz dopiero spostrzegł, że z oczu jej ciekną łzy.
— Co pani jest? — wyszeptał, szukając jej ręki pod fałdami pledu.
Znalazł tę ukochaną dłoń, była zimna i drżąca. uścisnął ją z całej siły i pieścił miękkiemi dotknięciami.
— Co pani jest? — powtórzył błagalnie.
— Nic, boję się... — wyszeptała. [ 132 ]
I dreszcz wstrząsnął jej ciałem.
Świstawka, zgrzyt hamulców, migające światła latarni, wypolerowane, biegnące obok siebie w ciemną dal pary szyn, nawoływania, turkot dorożek, gwar...
— Warszawa, Warszawa!
Olaski ocknął się z zadumy.
— Jesteśmy, — rzekł sucho, bezdźwięcznie. — Zajedziemy do hotelu chyba? Gdzie pan radzi?
— Mamy nadzieję, że pan o nas nie zapomni, — mówiła Olaska. — Polubiliśmy pana wszyscy, będzie nam bardzo przyjemnie.
Słowa te sprawiały mu formalny ból, brzęczały mu koło uszu, jak rój złośliwych os. Skłonił się w milczeniu. Rozstaje się jak obcy, a ona, ona...
Złamany, upokorzony, wyciągnął do niej dłoń, w oczach jego malowała się rozpacz niemal.
— Do widzenia, — wyszeptał z wysiłkiem.
Ale w źrenicach panienki nagle zapaliło się coś, czego przed chwilą w nich nie było. Zamiast odpowiedzi zatrzymała jego rękę, pociągnęła go łagodnie, ale zdecydowanie do siebie i z bladym uśmiechem nachyla się ku niemu. On stał patrząc na nią zdumiony, przestraszony, nie wiedząc co czynić, ona pociągała go, chociaż białe jej czoło znalazło się tuż przy jego wargach. Nie wahał się więc dłużej i dotknął go rozpalonemi wargami. [ 133 ]
Odwróciwszy się, ujrzał strapionych Olaskich, zamieniających pomiędzy sobą pytające, niespokojne spojrzenia. Panna Ludmiła jednak stała niezmieszana, Z podniesioną głową, tylko na jej bladej twarzy rozlała się nagle powaga.
— Mój narzeczony, jeżeli pozwolisz ojcze, — rzekła poprostu.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |