siebie i nie żądać niczego nawzajem, nawet szczęścia? Nie wiedziała, jak sobie rozwiązać to pytanie. Musi się jeszcze doświadczyć i odpowiednio do tego postąpi. Ma czas!
Ostatni wieczór w Kołatynie minął smutnie. Olascy i Chojowski siedzieli przy stole, jak na biwaku, na pakach i drewnianych ławach, naprędce urządzonych z desek, jedząc byle co. Nikt nie mówił, jakaś troska głęboka osiadła na wszystkich czołach. Dopiero na samym końcu wieczerzy Olaska zaczęła się rozpytywać pana Stanisława, w jakich okolicach Warszawy mieszkania najtańsze. Nie chciałaby przytem znajdować się w ciągłym zgiełku i nie znosić turkotu, najlepiej więc obrać ulicę trochę oddaloną od środka miasta, jeżeli się da, wysadzoną drzewami. Na początek, jakieś dwa pokoje najwyżej, póki mąż sobie czego nie wynajdzie, albo Luda nie dostanie lekcyj. Niech on, Chojowski, poradzi.
Pan Stanisław z radością usłuchał wezwania. Podług niego w sąsiedztwie alei Jerozolimskiej byłoby najwygodniej, na Nowogrodzkiej, naprzykład, albo na Żórawiej, bo stąd blisko do ogrodu Pomologicznego, no, i w Aleje. Mówił, to, co prawda niezupełnie przekonany, wiedział bowiem, że to dzielnica nie najtańsza, ale przynajmniej mieszkaliby niedaleko od siebie, miałby sposobność widywać częściej pannę Ludmiłę, chociażby na ulicy, jeżeli nie w domu.
— Jutro trzeba wstać raniutko, bo do kolei trzy mile, a pociąg odchodzi o dwunastej, — dodała pani Bronisława, podając mu rękę na dobranoc.