Słownik geograficzny Królestwa Polskiego/Gard
[ 488 ]Gard bohowy. Jeszcze przy końcu zeszłego wieku, nazwą „Gard bohowy“ czyli „Zaporozki“ obejmowano całą przestrzeń ziemi, położonej w dzisiejszej gub. chersońskiej, na lewym brzegu Bohu, pomiędzy dzisiejszą wioską Konstantynówką i m. Wozneseńskiem, i pomiędzy rzeczkami Suchym Taszłykiem, Harbużną i Martwą wodą, wpadającemi do rz. Bohu (ob. mapę Rizzi-Zanoniego). Miano to było zarazem potoczne i urzędowe. Uroczysko to dziś opuszczone, z nazwą zatartą, dawniej dlatego „Gardem“ się nazywało, że tu było główne stanowisko kozaków zaporoskich dla łowienia ryby w rzece Bohu, którą w miejscach dogodnych do połowu ryb, jak się mówi po ukraińsku, „zagardywano“ to jest przegradzano płotami czyli grobelkami z faszyn i chrustu. Kozacy do Gardu Bohowego wyprawiani byli z Siczy i zimowników, gdzie też całe lato, nawet do późnej jesieni, w jednem jak mrowisko natłoczeni miejscu, przebywali. Dla utrzymania porządku między tymi rybołówcami od kosza posyłano pułkownika z oddzielną komendą. Na zimę zaś w bliższe miejsca Siczy a mianowicie w wielki i mały Inguł ciż kozacy wracali. Owoż Gard ten, jako miejsce do łowienia ryb przeznaczone, zdawna istniał, ale dopiero od końca XVII wieku nabrał on znaczenia i historycznego rozgłosu, a to gdy w dodatku jeszcze i posterunkiem strażniczym został, i wysuniętą naprzód placówką Zaporoża ku nowym granicom, które się świeżo poformowały, w skutek traktatu grzymułtowskiego, pomiędzy Rossyą i rzecząpospolitą Polską, a nieco później i z państwem tureckiem. Ale ów dozór nad granicą sprawowany niby przez Siczowników w Gardzie, byłto pozór tylko. Węgieł graniczny, na którym odtąd Gard był położony, ułatwiał też im niemniej możność czynienia wycieczek w kraj sąsiedni polski, dla rozboju i grabieży. A właśnie o to, a nie o co innego, im tu głównie chodziło. I jakkolwiek wojska rzeczypospolitej strzegły granicy od ich napadów, ale granica ta była przez długi czas tylko domysłową, imaginacyjną linią, na mapie [ 489 ]przeciągniętą, ile że traktatu grzymułłowskiego stany rzeczypospolitej nie chciały ratyfikować; i choć nareszcie w 1704 roku został tenże traktat w Narwi przez Augusta II potwierdzony i do księgi praw wciągnięty, ale jeszcze przez spory przeciąg czasu nie przystępowano do określenia granic w tej stronie pomiędzy dwoma państwami a więc granicy stałej określonej, ściśle wiadomej, nie było, a stąd łatwość przekraczania jej dla pogranicznych rabusiów i trudność dla strzegących jej wojsk polskich wynikała. Rabusie zaś ci, na dość długiej linii w Gardzie sąsiedztwo swoje z krajem polskim ustaliwszy, posługując się już granicą nieokreśloną i zawikłaną, już lesistemi obszarami, nad tąż imaginacyjną, jak mówiliśmy, graniczną linią się ciągnącemi, w których bez przeszkody zbierać się i ukrywać mogli, napastowali też nietylko, jak nazywano wtedy, „samą ostatnią Ukrainę“ w każdej chwili, ale i jej środkowe części, gdzie podmawiając poddanych polskich i wiążąc się z nimi, do swojej spółki rozbójniczej wciągali. Plaga tych też najazdów hajdamackich przeciągała się przez kilkadziesiąt lat prawie i zawadzała niemało owej znanej polityce kolonizacyjnej polskiej w tych stronach, która chciała kraj ów pusty i odłogujący co najprędziej zasiedlić, ożywić stosunkami ludzkiemi, jednem słowem przez podniesioną pracę gospodarczą pozyskać go kulturze i cywilizacyi. Tymczasem zamiast pocieszającego widoku błogosławieństwa kołyszących się śród pola zboż, piki i ratyszcza zdawały się wyłazić wciąż z tej ziemi, szczęk oręża i głos marszowy się rozlegał, i krwawe co chwila wybuchały sceny i wrzały też dorywcze a zacięte walki pomiędzy grasującem hultajstwem a komendami polskiemi. Hajdamacy, przekradłszy się przez granicę wiadomemi sobie manowcami i lasami, w głębszym już kraju rzucali się na nocny rabunek dworów i wiosek. Patrolujące komendy polskie ścigały ich wpawdzie i gromiły dosć często, ale też nierzadko się zdarzało, że ci rabusie, przed ścigającą ich pogonią, ukradkowemi drogami, umknąć potrafili do gęstych puszcz, setnych jarów nad granicą położonych, a w których ginęli już oni, jakby ich ziemia pochłonęła. Ale jak ci zbóje wpadali wciąż do kraju polskiego dla mordów lub grabieży, tak znów ze swojej strony komendy polskie oddawać im to wet za wet nieomieszkiwały. A częstemi dość musiały być te odwety. Oto właśnie są niektóre szczególy jednej takiej ze strony komendy polskiej przedsięwziętej odwetowej wyprawy. Komenda polska w 1719 r. strzegąca granicy stała w Jahorliku. Kozacy z Gardu, podkradłszy się, zabrali konie jej z pastwiska. Regimentarz polski odniósł się z tem do baszy tureckiego, rezydującego w Benderze, i pospołu z nim od koszowego zwrotu skradzionych koni zażądał. Ale koszowy zbył ich wykrętną odpowiedzią. A więc rejmentarz wraz z baszą wysłali oddział wojska ku Gardowi, i ten gdy wkroczył w ziemię Zaporozców, zaraz u uroczyska „Wstępy“ miał rozprawę z kozakami gardowymi, którzy już gotowali się byli znów wpaść po świeży plon w pogranicze polskie. Kozacy ci też, zaskoczeni znienacka, zostali wybici do nogi. Następnie tenże sam oddział polski, udawszy się w dalszą drogę, znowu napotkał inną jeszcze watahę kozacką, ale ta obronną ręką umknąć zdołała, zostawiwszy jednego więźnia, który wyznał, że istotnie skradzione konie znajdują się w Gardzie; oddział więc polski, wzmocniony drugim nadesłanym przez regimentarza, złączony z tatarskim, poszedł już wprost do Gardu. Źródło jednakże, skąd czerpiemy tę wiadomość, niepodaje nam jak się ta wyprawa skończyła (ob. Teka Podoskiego t. II str. 12). Ale najwięcej krajem zagrażanym od tych hajdamaków były okolice ciągnące się ponad Siniuchą, Wisią i Taśminą, gdzie lasy Łebedyńskie, Nerubaj i tak zwany Czarny służyły im za przytulisko i punkt zbierania się. Nikodem Woronicz, chorąży owrucki, około 1736, wystawiwszy „własnym sumptem“ stukonną chorągiew pancerną, w tej też właśnie stronie „pilnie i czule strzegł granicy“ (ob. Zebranie różnych mów, listów Krzyszt. Zawiszy, rękopis w bibl. zakł. im. Ossoliń.). Jednakże ówczesny regimentarz Stefan Jełło Maliński wyznawał przed hetmanem „że od lasów Łebedyna i Nierubaja niepodobna prawie zasłonić granicy“ (Arch. JZR. część III t. III str. 244). Tu też z grasującem hultajstwem najczęściej staczano bójki. Sawa Czały, pułkownik nadwornych kozaków w Niemirowie, urządziwszy służbę wywiadową, był jednym z czynniejszych i szczęśliwszych pogromców tychże pogranicznych rabusiów. Raz napadłszy na ich ślad, szedł w trop za nimi, niepokojąc ich wciąż podjazdami, albo staczając utarczki krwawe i zacięte, jakoż razu jednego rozbił on ze szczętem całą ich watahę pod Czarnym lasem, toż drugą razą, z nagłą ludzi garścią wpadł do samego Gardu i splądrował go. Ale rachunek z nim za to ze strony Gardu nie pozostał długo niezałatwiony. Ihnatko, zuchwały watażka, w 1741 zebrawszy bandę hultajów, wpadł do Stepaszek koło Niemirowa, gdzie mieszkał Sawa i tam go we własnym domu okrutnie zamordował (Kurier polski). Pieśń ludu, opiewająca krwawy zgon Sawy, powiada wyraźnie, że hajdamacy zabili go jedynie przez zemstę za splądrowanie Gardu (buło tobi Gardonu nerozbiwaty). Kiedy ci zbójcy wpadli byli do domu Sawy, w celu zamordowania go, pieśń taż mówi, że żona Sawy wtedy małą dziecinę [ 490 ]kołysała. Tą małą dzieciną, tym synkiem w kołysce był podobno późniejszy, wiadomy z historyi, waleczny rycerz barski, marszałek konfederacyi zakroczymskiej, Sawa Czaliński. Jednakże te i tym podobne zajścia plątały Rzeczpospolitę Polską w nieporozumienia z władzami miejscowemi rossyjskiemi. I tak gdy ze strony Polski komendy wojskowe i obywatele wdztw. granicznych zanosili mocne skargi do władz rossyjskich na wielokrotne rozboje przez hultajow z Siczy wymierzane na nich, tak znów ze strony przeciwnej gubernator kijowski Leontiew domagał się ostro o oddanie pod sąd tych wszystkich, co na Gard napadali i plądrowali go. W końcu zgodzono się przecież na utworzenie na tem pograniczu pewnego z obu stron modus vivendi. Oto ustanowiono pomiędzy dwoma państwami „sądy pograniczne“, które miały rezydować czasowo w m. Targowicy i rozsądzać wszelkie sprawy i zajścia pomiędzy mieszkańcami rossyjskimi i polskimi. Ale w zakącie tym zwłaszcza, w którym leżała Targowica, u tych ostatnich miedz ukraińskich, mocno usuniętych od Polski, dzikich i wciąż narażanych na nabiegi drapieżnych i krwi chciwych hajdamaków, tam gdzie z powodn niepewnej granicy niebyło i niemogło być uregulowanych stosunków i gdzie gwałt tylko i wzgarda praw panowala, tam gdzie nie było bezpieczeństwa życiu i gdzie życie, jak ktoś powiedział, ze śmiercią graniczyło, czyż więc mogła w tak nienormalnych warunkach jakakolwiek juryzdykcya bądź rezydować, bądź mieć jakiekolwiek znaczenie. To też przez długi czas były to tylko pia disideria. Jeden z sędziów obranych z województwa bracławskiego, (Piotr Sudymontowicz Czeczel) pisał też w 1732 r. do Kalinowskiego starosty winnickiego i dyrektora województwa bracławskiego, że tak on, jak i inni koledzy jego sędziowie nie zjadą na sądy do Targowicy „bo kozacy zapewne zechcą im caput saevire, i gdziebykolwiek w krzakach udusili“. Radził więc, aby sądy z Targowicy w bezpieczniejsze przeniesiono miejsce (Listy osób prywat. w zbiorach niegdyś Konst. Świdzińskiego). Tymczasem hajdamacy z roku na rok coraz stawali się zuchwalszymi. Jakoż, nie poprzestając już na rabunku bliższych okolic Gardu, zbyt skąpo lub nic prawie niezaludnionych, zapuszczali się oni nietylko w sam środek Ukrainy kijowskiej i bracławskiej, ale aż na Polesie i Wołyń docierali. Rabowali dwory i wioski; szły w niwecz znakomite zasoby szlacheckie. Ziemianie też na sejmach rozwodzili się z żalami nad nieszczęśliwym stanem na pograniczu, gdzie wielu z nich mienie a niekiedy życie traciło z ręki zbójeckiej: wzywało więc wielkim głosem ratunku. Jakoż postanowiono nareszcie zaopatrzyć się w zbrojną podorędziową siłę, przeciwko tym nadto zagęszczonym rozbojom z Siczy i Gardu. Ową siłę zbrojną mającą poskramiać hajdamaków nazwano landmilicyą. Książę Michał Czetwertyński, podkomorzy bracławski, zajął się uformowaniem landmilicyi bracławskiej. Oprócz tego panowie większych posiadłości ziemskich w tych stronach ofiarowali na usługi pp. regimentarzy swoje nadworne pułki. Przytem, iść na wojnę z hajdamakami, czyli ówczesnym wyrazem mówiąc „na imprezę ukraińską“, poszło poniekąd w zwyczaj, stało się modą. Młódź szlachecka ze wszystkich stron kraju, sprzykrzywszy sobie ziemiańskie domatorstwo, a szukając rycerskiego znoju, biegła też ochoczo na ten wyłom, gdzie w walkach, nieraz tragicznym heroizmem nacechowanych, odnosiła blizny krwawe albo kładła głowy swoje. Otwierał się tam dla niej prawdziwy nowicyat żołnierski. Przycichły tedy nieco rozboje hajdamackie, ale nie na długo. Przewlekanie i odkładanie uregulowania granicy pomiędzy Rossyą i Polską ułatwiło też niepomału hajdamakom tak z Siczy jak z Gardu wkraczanie bezkarne w kraj polski, i co też w końcu wywołało nawet znajomą dziś z krwawej pamięci katastrofę humańską. Ale przyszedł nareszcie 1775 rok, i Sicz Zaporozka z rozkazu cesarzowej Katarzyny II została zniesioną. Ma się rozumieć, że podzielił jej losy i Gard Bohowy, który to, jak widzieliśmy wyżej, przez tyle lat zakrwawiał pola Ukrainy i wichrzył w niej siedziby spokojnego rolnika. Po zniesieniu dopiero Siczy stanęło nareszcie w 1781 r. tak długo zwlekane i odkładane rozgraniczenie pomiędzy Ukrainą, Polską a Noworossyą (ob. Fr. Siarczyńskiego, Traktaty T. V str. 87). Odtąd cały ten pas pograniczny, ta „sama ostatnia Ukraina“, jak mawiano wtenczas, przestawszy już być napastowaną od hajdamaków, zaczęła też szerokie pustki swoje zasiedlać i zagartywać na dziedzictwo pługa. Szczęsny Potocki, dziedzic humańszczyzny, wziął też z tego pohop do wyrzeczenia tych słów na sejmie w 1786 r. „Już rozległe stepy, mówił on, które przed kilku laty ostami tylko zarosłe były, nową z ręki rolnika biorą postać, a bujność ziemi w tamtych stronach, co dawniej tylko zwierzętom była użyteczną, przyciąga do siebie pracowitych ludzi i bogactwo kraju rodzić poczyna „'(Zb. mów sejmow. t. I str. 466). Dziś jedyną pamiątką Gardu, tego miejsca słynącego rozbojem; jest szlak tak zwany „Gardowy“ , który przebiega przez grunta wsi Rosochowatca, majętności pp. Wasiutyńskich. Jak zaś dalece, w zeszłym wieku jeszcze, puste dziczyzny otaczały go dokoła, dowodem są słowa znanego naturalisty Gabr. Rzączyńskiego, spółcześnie żyjącego, który mówi, że za jego czasów wzdłuż [ 491 ]tego szlaku, nad Taszlikiem, Siniuchą, Martwą wodą i Ingulcami suhaki (antilope saiga) całemi stadami chodziły (Auctuar. hist. natur. 1742). Był to rodzaj kóz dzikich, dziś zupełnie wygubionych, a które dawniej w tych stronach się trzymały. Edward Rulikowski.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |