Jump to content

Page:PL Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich. T. 2.djvu/489

From Wikisource
This page has been proofread.

, ile że traktatu grzymułłowskiego stany rzeczypospolitej nie chciały ratyfikować; i choć nareszcie w 1704 roku został tenże traktat w Narwi przez Augusta II potwierdzony i do księgi praw wciągnięty, ale jeszcze przez spory przeciąg czasu nie przystępowano do określenia granic w tej stronie pomiędzy dwoma państwami a więc granicy stałej określonej, ściśle wiadomej, nie było, a stąd łatwość przekraczania jej dla pogranicznych rabusiów i trudność dla strzegących jej wojsk polskich wynikała. Rabusie zaś ci, na dość długiej linii w Gardzie sąsiedztwo swoje z krajem polskim ustaliwszy, posługując się już granicą nieokreśloną i zawikłaną, już lesistemi obszarami, nad tąż imaginacyjną, jak mówiliśmy, graniczną linią się ciągnącemi, w których bez przeszkody zbierać się i ukrywać mogli, napastowali też nietylko, jak nazywano wtedy, „samą ostatnią Ukrainę“ w każdej chwili, ale i jej środkowe części, gdzie podmawiając poddanych polskich i wiążąc się z nimi, do swojej spółki rozbójniczej wciągali. Plaga tych też najazdów hajdamackich przeciągała się przez kilkadziesiąt lat prawie i zawadzała niemało owej znanej polityce kolonizacyjnej polskiej w tych stronach, która chciała kraj ów pusty i odłogujący co najprędziej zasiedlić, ożywić stosunkami ludzkiemi, jednem słowem przez podniesioną pracę gospodarczą pozyskać go kulturze i cywilizacyi. Tymczasem zamiast pocieszającego widoku błogosławieństwa kołyszących się śród pola zboż, piki i ratyszcza zdawały się wyłazić wciąż z tej ziemi, szczęk oręża i głos marszowy się rozlegał, i krwawe co chwila wybuchały sceny i wrzały też dorywcze a zacięte walki pomiędzy grasującem hultajstwem a komendami polskiemi. Hajdamacy, przekradłszy się przez granicę wiadomemi sobie manowcami i lasami, w głębszym już kraju rzucali się na nocny rabunek dworów i wiosek. Patrolujące komendy polskie ścigały ich wpawdzie i gromiły dosć często, ale też nierzadko się zdarzało, że ci rabusie, przed ścigającą ich pogonią, ukradkowemi drogami, umknąć potrafili do gęstych puszcz, setnych jarów nad granicą położonych, a w których ginęli już oni, jakby ich ziemia pochłonęła. Ale jak ci zbóje wpadali wciąż do kraju polskiego dla mordów lub grabieży, tak znów ze swojej strony komendy polskie oddawać im to wet za wet nieomieszkiwały. A częstemi dość musiały być te odwety. Oto właśnie są niektóre szczególy jednej takiej ze strony komendy polskiej przedsięwziętej odwetowej wyprawy. Komenda polska w 1719 r. strzegąca granicy stała w Jahorliku. Kozacy z Gardu, podkradłszy się, zabrali konie jej z pastwiska. Regimentarz polski odniósł się z tem do baszy tureckiego, rezydującego w Benderze, i pospołu z nim od koszowego zwrotu skradzionych koni zażądał. Ale koszowy zbył ich wykrętną odpowiedzią. A więc rejmentarz wraz z baszą wysłali oddział wojska ku Gardowi, i ten gdy wkroczył w ziemię Zaporozców, zaraz u uroczyska „Wstępy“ miał rozprawę z kozakami gardowymi, którzy już gotowali się byli znów wpaść po świeży plon w pogranicze polskie. Kozacy ci też, zaskoczeni znienacka, zostali wybici do nogi. Następnie tenże sam oddział polski, udawszy się w dalszą drogę, znowu napotkał inną jeszcze watahę kozacką, ale ta obronną ręką umknąć zdołała, zostawiwszy jednego więźnia, który wyznał, że istotnie skradzione konie znajdują się w Gardzie; oddział więc polski, wzmocniony drugim nadesłanym przez regimentarza, złączony z tatarskim, poszedł już wprost do Gardu. Źródło jednakże, skąd czerpiemy tę wiadomość, niepodaje nam jak się ta wyprawa skończyła (ob. Teka Podoskiego t. II str. 12). Ale najwięcej krajem zagrażanym od tych hajdamaków były okolice ciągnące się ponad Siniuchą, Wisią i Taśminą, gdzie lasy Łebedyńskie, Nerubaj i tak zwany Czarny służyły im za przytulisko i punkt zbierania się. Nikodem Woronicz, chorąży owrucki, około 1736, wystawiwszy „własnym sumptem“ stukonną chorągiew pancerną, w tej też właśnie stronie „pilnie i czule strzegł granicy“ (ob. Zebranie różnych mów, listów Krzyszt. Zawiszy, rękopis w bibl. zakł. im. Ossoliń.). Jednakże ówczesny regimentarz Stefan Jełło Maliński wyznawał przed hetmanem „że od lasów Łebedyna i Nierubaja niepodobna prawie zasłonić granicy“ (Arch. JZR. część III t. III str. 244). Tu też z grasującem hultajstwem najczęściej staczano bójki. Sawa Czały, pułkownik nadwornych kozaków w Niemirowie, urządziwszy służbę wywiadową, był jednym z czynniejszych i szczęśliwszych pogromców tychże pogranicznych rabusiów. Raz napadłszy na ich ślad, szedł w trop za nimi, niepokojąc ich wciąż podjazdami, albo staczając utarczki krwawe i zacięte, jakoż razu jednego rozbił on ze szczętem całą ich watahę pod Czarnym lasem, toż drugą razą, z nagłą ludzi garścią wpadł do samego Gardu i splądrował go. Ale rachunek z nim za to ze strony Gardu nie pozostał długo niezałatwiony. Ihnatko, zuchwały watażka, w 1741 zebrawszy bandę hultajów, wpadł do Stepaszek koło Niemirowa, gdzie mieszkał Sawa i tam go we własnym domu okrutnie zamordował (Kurier polski). Pieśń ludu, opiewająca krwawy zgon Sawy, powiada wyraźnie, że hajdamacy zabili go jedynie przez zemstę za splądrowanie Gardu (buło tobi Gardonu nerozbiwaty). Kiedy ci zbójcy wpadli byli do domu Sawy, w celu zamordowania go, pieśń taż mówi, że żona Sawy wtedy małą dziecinę