czekać? Dokąd? Chwilami porywała go rozpacz i wtedy nie pokazywał się po kilka dni zrzędu u narzeczonej, biegał wieczorami po mieście, badał, szukał, czynił starania – daremnie jak dotąd, i zjawiał się dopiero wtedy, gdy go wzywał na przedmieście pełen niepokoju liścik Ludmiły.
W tych mękach, w tej szarpaninie bezowocnej, w tej pogoni za lepszą przyszłością upływały miesiące. Tymczasem Ludmiła więdła w mrocznych murach fabrycznych, jak kwiatek, przeniesiony z macierzystego pola do doniczki na facyatkę, smagła, podobna do rozżarzonego złota, jej cera przybierała delikatność i białość konwalii leśnej, oczy, mieniące się i iskrzące, jak opale szlachetne, gasły niby gwiazdy, mgłą jesienną przyćmiewane, uśmiech poważniał, wgłębiał się, wsiąkał w duszę i stawał się już tylko jej odblaskiem raczej, aniżeli samem światłem. Nieraz pan Stanisław zastawał narzeczoną bledszą, niż zazwyczaj, ze śladami świeżych łez na policzkach, widział te ślady, a nie śmiał zapytać jej, tak jak mu dyktowało serce, o ich powód. Poco pytać, skoro się wie? Zagryzał więc do krwi wargi i milczał, udawał, że nic nie dostrzega.
Pragnąc odwrócić Ludmiłę od owych przykrych myśli, wprowadzał ją w rozmaite kółka i kółeczka, zachęcał do pracy. Ulegała mu z początku, ożywiała się, ale po niejakim czasie znowu się zamykała w domu.
— Dlaczego stronisz od ludzi, którzy coś robią? — badał.
— Nie pomawiaj mnie o to, żebym nie chciała — odparła mu raz — przeciwnie, oddałabym cały swój czas, wszystkie zdolności,