serca i rwały gwałtem na język, dusił je w sobie z tchórzostwa — lęk jakiś ogarniał go, gdy młoda dziewczyna nieświadomie dotykała się tych kwestyi, które on pomijał starannie, usuwał na Ostatni plan, chociaż czuł, że to nie może trwać do nieskończoności.
Tak, musiał zapytać jej: „kiedy?“, kiedy otworzy mu ona wrota do tego czarownego pałacu szczęścia, którego tak pożądał w głębi serca, który zdobił wszystkiemi perłami i wszystkiemi dyamentami swej fantazyi, który wypieścił w swych skrytych marzeniach, a który, jak w sinej mgle oddalenia, rysował mu się niewyraźnemi lecz podniecającemi konturami w każdym jej uśmiechu, w spojrzeniu i ruchu!
Trzymał na uwięzi to słowo, jak gołąbkę, mającą mu przynieść kiedyś radosną wieść, trzymał, choć mu się wyrywało, trzepotało na wargach. A jednak musiał je wymówić — on nędzarz!
Czytał już zgóry odpowiedź w jej oczach. „Kiedy zechcesz, to od ciebie zależy,“ odpowiedziała by mu niezawodnie; „za miesiąc chociażby bierz mnie, należę do ciebie.“ I ta pewność potęgowała jeszcze jego cierpienia.
A jednak chwila ta zbliżała się, czcił ją instynktem. Musiał zrobić konsekwentnie ten krok dalej.
Jego nadzieje polepszenia sobie bytu rozwiały się boleśnie i prędko, nadaremnie szukał korzystniejszego zajęcia, a Malecki wprost, chociaż delikatnie, odmówił podwyżki pensyi.
Nie, on nie miał prawa brać do swego ubogiego domku tej kobiety; musi czekać, musi dławić pragnienia, rozpierające mu pierś...