Jump to content

Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/25

From Wikisource
This page has been proofread.

— Ah, to tak rzadko się zdarza tutaj w Warszawie, ażeby ludzie byli szczerzy! — zawołała. — Nie wiem, ale na wsi nie tak udają. Ja bardzo cenię ludzi szczerych i pana za to lubię, że pan nie ukrywa się... Bo przecież każdemu może się zdarzyć, że jest w trudnem położeniu, nie prawdaż? My oboje naprzykład. Jak pan widzi, muszę stołować obcych i przyznam się panu, że się tem ratujemy od śmierci głodowej...

— Ależ Andziu! — przerwał jej mąż, — z gestem niecierpliwości.

— Mój Józiu, nie mamy się czego wstydzić przecie, pracujemy oboje, ale uczciwie. W przeszłym roku jeszcze, — mówiła dalej, nie zwracając już uwagi na spojrzenia męża, — byliśmy na swojem. Jeżeli pan pojedzie do Kołatyna, to niechże pan kiedy zajdzie do Brzozówki, mój panie! To było nasze, co za okolica! Na dziesięć mil wokoło nie znajdzie piękniejszego położenia... Las na pagórkach, rzeczka, młyn ze stawem zarośniętym liliami wodnemi, a ogród! Sama go sadziłam, sama niemal ogradzałam. Malin i porzeczek bez liku. Za ogrodem łąki, jak okiem sięgnie, a na nich trawa w pas! Mąż za samo siano pięćset rubli rocznie brał, chociaż trzymaliśmy trzydzieści krów. Niech pan kiedy obejrzy! Chciałabym wiedzieć, jak tam teraz, chociaż nie! Serce by mnie bolało, gdybym widziała zniszczoną pracę moją... Żyd na licytacyi kupił i pewnie wszystko zmarniało. Słyszałam, że ogród zaraz w dzierżawę wypuścili. Wszystko poszło, proszę pana. Niskie ceny, nieurodzaj, Stodoła się w ostatnim roku spaliła, choroba w domu się zagnieździła... Długośmy walczyli, broniliśmy się, jak się dało, ale w końcu... Ot i zostaliśmy nędzarzami, jak pan widzi. Ja obiady wydaję, a córka...

17