to po twarzy mówiącego, pokrytej jeszcze wiejską opalenizną, zbolałej i zgnębionej. Była to dziwna twarz, na której wrodzona pewność siebie kłóciła się z nieśmiałością, niedawno nabytą pod uderzeniami obucha niepowodzeń; szczerość z udawaniem, narzuconem nowemi warunkami. W niebieskich pogodnych oczach tkwiła jakaś bezbrzeżna tęsknota, taka sama jak w spojrzeniu pani Zgórskiej.
Pan Stanisław był cokolwiek zdziwiony otoczeniem, w którem się znajdował, nie przypuszczał najprzód, żeby jego stołowniczka miała męża, brał ją zawsze za wdowę, nie domyślał się też, że ta sympatyczna kobieta, tchnąca wyższą kulturą, znosiła ubóstwo, graniczące z nędzą. Boć nędza, wstrętna nędza wyzierała z każdego kącika tej izdebki, służącej równocześnie jako sypialnia i jako skład artykułów spożywczych. Co najstraszniejsze, w tej ciasnocie sypiało więcej niż dwoje ludzi, czego dowodziła wygnieciona i wytarta otomana pod oknem. Na stoliku leżało kilka arkuszy papieru pokrytego bujnem i wyraźnem pismem, — dowód, że Zgórski trudnił się przepisywaniem dla zarobku.
Właśnie kończył zachwalanie domu Olaskich, gdy jego żona powróciła do pokoju.
— No jakże? namyśli się pan? — zagadnęła, obcierając zanieczyszczone węglem ręce.
— Mam chęć, zależy to jednak, czy mój pryncypał uzna za stosowne dać mi urlop, no — i gratyfikacyę, — dodał śmiejąc się pan Stanisław. —Widzi pani, jestem szczery.