— Dziękuję pani, — odparł buchalter, przysuwając machinalnie talerz.
— Dobre, nieprawdaż? — mówiła z zadowoleniem, widząc, że pan Stanisław je, — a ja już myślałam, że panu nic u mnie nie smakuje i że się pan chce przenieść gdzieindziej.
— Cóż znowu! — zaprotestował pan Stanisław. — Mnie z panią bardzo dobrze. — Spojrzał na sympatyczne, szlachetne rysy gospodyni i uśmiechnął się życzliwie. Rzeczywiście, ta kobieta była inną aniżeli owe ordynarne, chciwe zysku, gadatliwe mieszczanki, u których stołował się do niedawna z wielką szkodą dla swego zdrowia. Pani Zgórska miała w sobie coś, co pomimo jej stanowiska obecnego, nakazywało dla niej szacunek, miała ogładę a nawet niejakie wykształcenie, widoczne z każdego odezwania się. Nie dziwiło to zresztą nikogo, bo stołownicy wiedzieli, że utrzymująca się z dawania obiadów pani ZgórSka, niedawno jeszcze była żoną szlachcica, gospodarującego na własnym folwarku.
— To dlaczego pan nie je? — zagadnęła uspokojona.
— Ależ jem, proszę pani, jem!
— Z początku Weronka przynosiła mi puste talerze od pana, — mówiła dalej Zgórska, — a teraz ledwie pan tknie tego jedzenia! Proszę pana, niech mi pan nie weźmie za złe, ale czy pan czasem nie chory? co?
— Eh, nie! dziękuję pani za troskliwość.