aniżeli wysługiwać się ludziom źle wychowanym, nie należącym „do lepszej sfery.“
Dopełniwszy ceremonii powitalnych, pan Stanisław zajął swoje miejsce przy stole. Nie rozmawiał prawie z nikim tutaj, miał sposobność ocenić już płytkość i nicość tych ludzi, których zajmowały przeważnie wyścigi, wieczorne łowy w ogrodzie Saskim, wycieczki na rowerach do „Wójtówki“ lub na „Bielany,“ teatrzyki, a raczej garderoby ogródkowe i knajpa. Stołownicy zaś zachowywali się wzajemnie, dość chłodno wobec tego cichego młodzieńca, nie biorącego żadnego udziału w ich rozrywkach i swawolnych pogawędkach. Powoli przyzwyczajono się do jego obecności i nie zwracano nań uwagi...
Pan Stanisław jadł półgębkiem, dziewczyna usługująca zabierała ledwie tknięte potrawy. Fakt ten trwożył nie na żarty panią Zgórską. Biedaczka dochodziła do wniosku, że niebawem utraci jednego z najakuratniejszych i najsympatyczniejszych stołowników. Daremnie urozmaicała potrawy, wybierała dla grymaśnego młodzieńca najlepsze kawałki, zwiększała porcye kompotu... Pan Stanisław jadał coraz mniej, znać kuchnia mu nie smakowała.
Pani Zgórska postanowiła rozmówić się dziś z wybrednym stołownikiem i w razie potrzeby lepiej zastosować się do jego gustu, byle go tylko zatrzymać. Kiedy więc aptekarz i kolejowcy wyszli, sama zaniosła mu omlet z konfiturami.
— Spodziewam się, że to przynajmniej powinno panu smakować, — rzekła, — konfitury mojego smarzenia, jajka Świeżutkie, masło młode, kobieta wczoraj przyniosła mi z Wilanowa...