nazw i napisów wychodziły z pod ziemi i szeregowały się w długim żałobnym pochodzie; pomiędzy niemi przechadzali się inkwizytorowie[1], bez trwogi i żalu. Dzikie ich oczy zdawały się liczyć kamienie grobowe i wyczytałem ślad gniewu na ich czołach. Nie było im dosyć; posłali szukać nowych ofiar w imię wolności i zbirom[2] swoim rozkazali siać pełną garścią podejrzenia i niezgodę, za wszelką cenę niewinność przekonać o zbrodnię. Snuły się przede mną te długie i zgubne niesnaski potężnych, a nienawistnych sobie rodzin; słyszałem ciosy wymierzane w cieniu, widziałem czary, pieniące się jadem i wspaniałe uczty, na których uciecha, i śpiew poprzedzały zdradę i śmierć; potem szły niewinne dziewice, słabi starcy, ze łzami w oczach, z drżącemi kolany, zapewniając o swej niewinności i błagając o litość. Wleczono ofiary za krucze warkocze, za włosy posrebrzone wiekiem; szydercze śmiechy mieszały się z ich jękami i widziałem, jak lśniący topór, niby błyskawica, migał się nad ich głowami. Potem dzicy dozorcy więzienni zbliżali się i rzucali trupy w jakąś głęboką przepaść i słyszałem, jak odgłos spadających ciał słabł stopniowo; a potem wszystko ucichło. Ciemności otoczyły mię. Za chwilę uczułem łagodne kołysanie, podniosłem oczy, spojrzałem dokoła, a wzrok mój, pełen jeszcze obrazów śmierci, spoczął teraz na modrych falach morza, i na niebie roziskrzonem gwiazdami.
Tak więc, pomyślałem, ani sława, ani cnota, ani zbrodnia, nie mogą ani na chwilę powstrzymać zagłady. Napróżno zwycięzcy bohaterowie pognębili wrogów swej ojczyzny, napróżno nieposzlakowani dostojnicy trzymali w rękach ster rządu; napróżno okrutni inkwizytorowie ściągali na swe głowy pomstę niebios i przekleństwo ludzi; czas przyszedł żałobnie oskrzydlony, godzina wybiła, a wspaniałe pałace rozsypały się w gruzy, olśniewające korony po-