u steru, jak westchnienia rozkochanej oblubienicy, a na żaglach igrają z wiatrem herby Wenecyi. Uroczystość rozpoczyna się. Władca wielkiego ludu tajemniczemi słowy przemawia do Oceanu, a rzucając w toń jego wspaniały pierścień, poślubia Adryatyk. Było coś tajemniczego w tym narodzie, łączącym się ślubami z żywiołem, we wdzięczności tego ludu dla modrych fal, które go uczyniły wielkim. I było to romantycznie widzieć obchód, widzieć święto państwowe, którego treścią była jedynie idea, zrodzona z poezyi, myśl poczęta w ognistej wyobraźni, a jednocześnie było coś niewypowiedzianie wielkiego w tym hołdzie, składanym przyrodzie, w tych zrękowinach śmiertelnego oblubieńca z żywiołem bezbrzeżnym, bezgranicznym, pod sklepieniem niebieskiem i wśród powiewów wietrzyka, lub też pod oponą chmur ciemnych, wśród gromów i błyskawic. Teraz zdawało mi się, że morze stało się smutniejsze, posępniejsze, że błękit niebios nie będzie się już w niem przeglądał, jak niegdyś, że fale ze skargą porzuconej miłości rozbijają się o brzegi, nie poznając brzegu dawniej ukochanego, a teraz deptanego stopą obcego najeźdźcy i zohydzonego uciskiem.[1]
I w wyobraźni mojej kształtowały się wielkie sceny z dziejów: widziałem cienie książąt i patrycyuszów wskroś niewyraźnej mgły; zdało mi się, że przechodzą koło mnie osłonięci w szerokie płaszcze z pogardliwym uśmiechem na ustach. Odwracali oczy dumne nawet w grobowcach pałaców, które niegdyś zamieszkiwali i sunęli powoli, rzucając przekleństwo wzgardy na swoich potomków. To znów zdawało mi się że słyszę krzyki gniewu i wściekłości: rusztowanie czarne wznosiło się przede mną pomiędzy marmurowemi kolumnami i złoconemi sklepieniami; głowa, posrebrzona latami i zwycięstwy, leżała na pniu katowskim.[2] W oczu, które widziały osiemdziesiąt zim, dostrzegłem wejrzenie