Szedłem z nią razem dzień jeden i drugi,
A z tych dni każden był cierpieniem długi;
Szedłem z nią razem po alpejskich śniegach,
Wśród sosen wielkich, szumiących wichrami,
Jakby się Bogu modliły hymnami,
Szedłem z nią razem po przepaści brzegach,
Kędy potoków rozerwane fale
Huczą pod ziemią, jak przeklętych żale.
A ona do mnie ze smutkiem głębokiem:
„Patrz ty się w otchłań, czy nie dojrzysz okiem
Grobu cichego tam na dnie, tam w dole,
Gdziebym już mogła odpocząć, jak w domu,
I spać na wieki, nieznana nikomu,
Z żwirem pod głową i z żwirem na czole!“
∗ ∗
∗ |
A ja ramieniem kibić obwiązałem
Tej smutnej mojej, którą tak kochałem,
I nad przepaścią w górze ją trzymałem;
Ona, z rąk moich napół wychylona,
Całkiem ponętą przepaści znęcona,
Jak gdyby głosem tych fal urzekniona,
Długo patrzała z dziwną żądzą w oku
Na skał spadzistość i wiry potoku.
A twarz jej była blada nad blademi,
Jak te, na których już sen śmierci gości,
Twarz najpiękniejsza, com widział na ziemi,
Anielsko śmiała myśli spokojnemi,
Co na nią spadły od strony Wieczności.
∗ ∗
∗ |
„Nie, ty nie znikniesz z widomego świata,
Póki masz we mnie na tym świecie brata,
Póki w tem sercu dom pozostał tobie!
A jeśli zginąć mam w walce z dumnemi,
Dopiero wtedy szukaj domu w grobie,
Gdy sama będziesz na tej wielkiej ziemi,