Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/170

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

strumienia jest kamienisty, żwirem pokryty, gdzieniegdzie przyozdobiony kępką mdlejącej zieleni, po drugiej skała najeżona lodami tworzy jedną z gałęzi Mont-Blanc. Z podwórza tego wejście jest do jaskini, która zdaje się chcieć runąć każdej chwili; bo kryształ, tworzący ją, jest półprzezroczysty i barwy przypominającej, choć bledszej, lazur nieba. Stamtąd wypada Arveyron i każda z jego fal odbija ułamek skały i mknie jak błyskawica, pluszcząc żartobliwie. Głąb jaskini ginie w ciemności. Zagadkowość i tajemnica zdają się krążyć nad tem miejscem, a sam szum wód, chociaż donośny, jest tak niewyraźny, tak magiczny, że ciąży na duszę niby cisza grobu. Wyżej leży morze lodów, które ze szczytu Mont-Blanc spływa nieruchomemi falami. Każda z nich zakuta tchnieniem wiecznej zimy, zachowała tę postać, w której zatrzymała się w biegu swym. Tu, piękna kolumna, nad którą światło drżąc igra; cokół jej z kryształu, promienie słońca służą jako głowica. Tam — filar niekształtny. Gdzieindziej masa rozbita różnokątna. Tu drobne iskierki; dalej, rzekłbyś sznury pereł. A wszędzie naokoło ogromny łańcuch dyamentów.
 Ponad wszystkiem szczyt Mont-Blanc wynurza się z ciemni świerkowego boru, jak nieruchoma latarnia morska ponad falami mrocznego oceanu. Dokoła widać tylko zniszczenie, rozbite skały, skruszone kamienie, a potok zuchwały igra ze swemi ofiarami pędząc przez nie trzaskiem. Fale jego tak huczą, jakby każda była chmurą, z grzmotem w łonie. A słońca promienie krzeszą z jego łona olśniewające błyskawice; zdaje się, że gdy niebo jest spokojne i lazur bez plamki, burza znalazła schronienie we wnętrzu Mont-Blanc, a nie mogąc długo znieść ciszy, odrzucona z góry, toruje sobie drogę na ziemię.
 I myślałem, siedząc na brzegach Arveyronu, że śpi długo burza, co zbiera się w sercu człowieka;