monia sfer umiera na jej skałach niewzruszonych, które na tyle pokoleń patrzyły mrących u ich stóp. A z tych pokoleń zaledwo niektórzy śmiertelnicy dosięgli jej czoła; są to liście uniesione wiatrem zimowym, podczas gdy tyle tysięcy innych więdnie na dole.
Od Sallanches do Chamonix jest tylko jeden wielki łańcuch, którego każde ogniwo jest skałą, uwieńczoną świerkami. Uda się czasem spostrzedz między niemi jakiś wierzchołek zuchwały i nagi, który przebija mgły ostrem czołem i szuka ponad niemi uwielbianego lazuru. Nieznacznie, wśród zmieszanego szumu kaskad i źródeł schodzi się w dolinę, w której łonie tyle jest róż, co lodów. I czem bardziej się pokazuje, tem silniej Mont‑Blanc zdaje się rosnąć w wysokości, ogromie i mocy. Zdaleka wydaje się gładkim. Zblizka na jego wielkiem czole spostrzega się zmarszczki, i chętnie widzi się zmarszczki, bo przypominają myślenie. Zdaje się również, że troski krążą dokoła jego głowy; lecz znosi je z godnością, w milczeniu, niewzruszony; i chociaż głowa jest ubielona, pas zieloności otacza jego łono, a u stóp roztacza się srebro potoków i wdzięki łąk. Dolina wciśnięta między nim a górami, które tu przed nim się zniżają, rozciąga się piękna i świeża potokami i gajami. Szum wód lotnych, co jednym rzutem wypadają z ciemnego łona skal, napełnia powietrze; a idąc za tym szumem, silniejszym co krok, dochodzi się do źródła Arveyronu[2]. Tu wszystko na sobie nosi piętno opuszczenia. Na piasku wilgotnym odłamy skał leżą jak ścierwa. Wśród nich widać wznoszące się, spadające i znów wytryskające sine, białawe fale. Po jednej stronie brzeg