za nastrój całego wieczoru. Mignęły mi w brzydkim tłumie nieco przelęknione oczy Julki.
— Byłoby mi bardzo miło ujrzeć oboje państwa u siebie — rzekłam jeszcze do Jana. — Należy mi się to, jako starej mężatce...
Przeszłam się po salonie z mym zwykłym, niedbałym, patrycjuszowskim giestem: szukając przyszłej żony Jana, przyłożyłam binokle do oczu, znalazszy zaś — puściłam je z taką fantazją, że z łoskotem uderzyły w poręcz prymitywnego sprzętu, który tu zarozumiale nazywano krzesłem. Nietrzymany tren sukni szumnie wlókł się za mną, zawadzając o nogi owych sprzętów oraz spoczywających na nich dam i panów.
— Przyjdzie pani do mnie z panem Janem, prawda? — mówiłam słodko do szczęśliwej narzeczonej.
Ona straciła już pewność siebie.
— Owszem i owszem, proszę pani — rzekła.
Kręciłam się swobodnie po pokoju. Przerzuciłam nuty na pulpicie.
— Czemu pani nie śpiewa? — spytałam przez całą długość salonu panny Dyzi.
Podeszła do mnie.
— Dziś — jakoś — nie jestem przy głosie — tłumaczyła się z nieszczęśliwą minoderją.
— I ja także śpiewam — rzekłam.
Zdawałam sobie sprawę z tego, że mimo swobody zewnętrznej, jestem bardzo zdenerwowana. Ogarnął mię nastrój męczący, ekstatyczny. Zapragnęłam nagle całą wolą swego kaprysu porwać ten