nia jakiejś poezji do samego końca. Wiersze nudzą mię niesłychanie i poezji nienawidzę z całego serca. Zmuszam się do czytania tylko tych rzeczy, których wprost nie wypada nie czytać (tu była złośliwość, ponieważ utwory Zienowicza uważane są za takie powszechnie) — Słowackiego, Mickiewicza, Norwida — (złagodziłam cios po chwili)... Czytam — i nic nie rozumiem — albo myślę o książętach wędrownych — używam tego określenia zamiast migdałów niebieskich, które jest trywjalne. Czasami także jedna z pań znajomych czytuje mi jakieś stare rymy o kolorycie średniowiecznym, truwerskim lub zgoła sumiro-akkadzkim czy assyro-babilońskim. Bardzo lubię słuchać czytania poezji — bo traktuję to, jak muzykę, którą kocham nadewszystko. Niektóre dzisiejsze liryki znam jedynie z rautowych deklamacji.
— A pan Zienowicz bardzo pięknie czyta swe poezje — rzekła Sępowska.
— Czy tak? — Gdybym się więc nie lękała trudzić pana — —
— Ach nie, pani mi wybaczy, nigdy nie deklamuję w liczniejszym towarzystwie. Jeżeli pani pozwoli, to powiem kiedy coś swojego — ale tylko pani... Dobrze?
Zmieszałam się tym pytaniem.
— Dobrze — wyrzekłam. Chciałam dodać : „może kiedy u państwa Sępowskich“ — ale opuściła mię zwykła śmiałość.
— Merci — powiedział z ukłonem głowy: widocznie wziął to za zaproszenie.