Chodziłam po tym mieście klęski i nicestwa. Bezludne ulice i place, domy napół zwalone, okna, jak wyłupione oczy. Na mokrym, ciemnym bruku snuje się wojsko grupami. Są wszędzie.
Po pustym placu, który był niedawno widownią masakru, błąkał się tu i owdzie wysoki, zgarbiony pan w długim saku z nastawionym kołnierzem, w binoklach na nosie, z długą, białą brodą.
Zdawał się uważnie oglądać zabłocone kamienie bruku — każdy zosobna.
Gdy go mijałam, podniósł na mnie wyblakłe, głupie i ufne, jak u owcy, oczy.
— Czy pani czasem... — zaczął. — Przepraszam, że się ośmielam — ukłonił się z błazeńską galanterją — — Ale czy pani czasem nie widziała mego kalosza? Przedwczoraj, kiedy tu się na tłum wysypała konnica — ja tu nic, ja tylko myślałem, że dostanę się na dworzec, bo mi było bardzo pilno do ...ńska. Żona, dzieci — czekają tam, niespokojni... W moich oczach starej kobiecie czaszkę na dwoje... i mózg... Gdyby pani wiedziała...
Mówiąc, z przerażenia obie ręce podniósł do głowy.