stronę — nad samą rzeką. Przestałam płakać. Gdy zbliżyła się, poznałam Wierę.
Zgodnie z obowiązującym zwyczajem, nie przywitałyśmy się. Ona wyminęła mnie i poszła dalej, w stronę miasta. Po krótkiej chwili jednak wróciła się i w milczeniu siadła obok mnie.
— Jaka noc — rzekła półgłosem, z ową tęsknością, charakterystyczną dla jej narodowości.
Nic nie odrzekłam, by po głosie nie poznała płaczu, i delikatnie odwracałam twarz w inną stronę. Opanowawszy się zupełnie, powiedziałam w formie objaśnienia, jak najchłodniej:
— W tym miejscu siadaliśmy do łódki, żeby jechać na tamtą stronę.
Skinęła głową na znak, że zrozumiała.
Milczałyśmy długo. Od przystani dochodził gwar zmieszany i słodka, gorąca muzyka. Gdy umilkła — z nieprzebitej ciemności nocnej, z pod lasu, rosnącego na tamtym brzegu — powoli przypłynęła do nas daleka pieśń, smutna ogromnie.
Nowy napór żalu uderzył mi o piersi — i wybuchnęłam głośnym płaczem. Ale natychmiast znowu przestałam płakać. Wiera bez ruchu patrzyła na rzekę. Potym spytała:
— Czujecie, jak pachnie trawa i woda?
— Pachnie...
Znalazła w cieniu rękę moją, przegarniającą trawę, położyła mi na niej swoją maleńką, miękką dłoń, jak u dziecka. Ani jednego słowa pociechy i współczucia, żadnego z tych zapytań troskliwych,