Byłam już na samym dnie tych myśli przeklętych, zabijających. Oczy miałam zmęczone śmiertelnie od bezustannego patrzenia w ciemność nieprzebitą. Szłam w pogodny wieczór nad brzeg uroczy tej rzeki czarnej, płynącej — tejsamej — by sobie przypominać. Na kirach haftować białe kwiaty żałoby niewymownej, niepojętej, śmiertelnej.
Usiadłam na wilgotnej trawie, młodej i świeżej, jak życie. Czesałam ją palcami, jak grzebieniem, wydelikaconemi zagłębieniami dłoni wyczuwając jej lepką aksamitność. Patrzyłam na wodę i las po tamtej stronie. I jak wtedy zapytałam cicho:
— Jerzy — czy to jeszcze jest życie?...
Łzy waliły mi się z oczu tym niezmęczonym, niewyczerpanym strumieniem, który mi wypija resztki wrażliwości na mękę dni potwornych. Ciemność taka sama, jak dawniej, brała mi głowę w swe wielkie, włochate łapy i łagodziła ogień, palący moje udręczone oczy.
Niedaleko mnie do łódki wsiadł mężczyzna, w którym z charakterystycznej sylwetki domyśliłam się towarzysza. Dziewczyna, która pożegnała się z nim na brzegu, szła teraz wolno w moją