Jerzy siedział w pierwszym pokoju, spokojnie, z głową pochyloną. Czytał książkę.
— Jak to? — nie wiesz, co się stało? — zapytałam, kładąc na stole przyniesione pomimo wszystko irysy.
— Wiem — odrzekł półgłosem.
Powoli podniósł głowę. Pod oczami miał dwa kręgi granatowego koloru. Szeroko rozwartemi źrenicami patrzył we mnie.
— Co ci jest, Jerzy? — ach Boże, Boże — mówiłam zdenerwowana.
Nie odpowiadał nic, nie ruszał się z miejsca. Z oczu jego, podrysowanych, jak farbą, nieruchomo wpatrzonych we mnie, z oczu jakby powracających z nad samej krawędzi tamtego świata, zaczęły płynąć ogromne łzy.
I nagle ucżułam dziki ból. Tym razem cała rzeczywistość, cała — — Zawołałam:
— Jezus Marja — ty — — ?!
Wyciągnął obie ręce, jak do obrony.
— Tylko nie mów — błagał najcichszym szeptem — tylko nie mów — — —
Z oczu, rozsadzonych męczarnią nerwową, po granatowych kręgach i twarzy poszarzałej ciągle płynęły mu te łzy ogromne.