we krwi bulgoczącej — ktoś, co bał się i uciekał, co w obłędzie nerwowego naprężenia stawał na samej krawędzi życia. I każdy nowy strzał wciąż nie był ostatni — długo, długo... Całą mocą dławiłam w sobie skowyt męki śmiertelnej.
Ze zgrozą pojmować zaczynałam, że jestem bardzo nazewnątrz tego, co się stało, że jestem bezpieczna zupełnie, gdy tam niedaleko umierają ludzie — i tosamo czują, co jabym czuła, że oto myślałam o kwiatach dla kochanka — w tejsamej chwili kupując je, gdy tam także człowiek szedł prosto w śmierć, jak w fascynujące płomienie, w każdym momencie mogąc przestać iść, szedł ze świadomością i wolą — —
Nagle, blizko gdzieś rozległ się wrzask tak nieludzki i dziki, że nie mógł wydrzeć go z gardła żaden fizyczny ból. Do sklepu wprowadzono z dorożki jakąś panią drobną i delikatną. Nie była ranna zupełnie, tylko blada straszliwie i powieki miała mocno zaciśnięte. Wyprężonemi rękami odpychała otaczających ją ludzi i głosem dzikim, nienaturalnym powtarzała jeden tylko wyraz: „widziałam“.
Przedzierając się przez tłum, wyszłam ze sklepu. Nie strzelano już. Ulica była obstawiona i zamknięta. By dostać się do domu, musiałam obejść inną zupełnie dzielnicą.
I wtedy już wrażenie rzeczywistości odeszło ode mnie. Zaczęło się to, co jest w ulicznej opowieści tłumu, w dodatkach nadzwyczajnych pism, regiestrach ofiar, schwytaniu lub ucieczce sprawcy, to wszystko, co jest chłodną grą pojęć oderwanych