Nigdy jeszcze nie był mi tak słodki ten dreszcz charakterystyczny lęku przed podróżą daleką.
Wczesnym, słonecznym porankiem wyjeżdżaliśmy z uśpionego miasta, przez nikogo nie żegnani. Miałam wrażenie, że w tej chwili dopiero naprawdę odchodzę od tych rzeczy, które już w duszy mej dawno umarły. I ani chwili żalu za porzucanemi bezpowrotnie dotychczasowemi formami życia, za jasnym, ładnym domem męża, za książkami i obrazami, za równą, spokojną drogą, za stylem i grą — ani jednej łzy.
Jechaliśmy w sześć osób. Z najbliższych mi znajdowała się między nami tylko Julka. Książę wyjechał już dawno, Teresa i Jan pozostali.
Wszyscy — prócz Julki — byliśmy dziwnie weseli. Po raz pierwszy uczułam się zupełnie z niemi zharmonizowana, zmieszana; dotąd miałam zwykle pewne wrażenie obcości, pozostawałam nazewnątrz. Teraz w zachowaniu mym nawet było coś z ich studenckiej desinvoltury. W typie zbiorowym rozróżniać zaczęłam indywidua, odnajdywałam cechy, czyniące mi ich blizkiemi. A duszę zapełniała mi radosna niecierpliwość blizkiej już końca tęsknoty, młoda ciekawość nowego życia, nowych słońc i nowej burzy.