Jednego dnia przyszedł do mnie Obojański. Nie widziałam go ogromnie dawno. Jest obecnie zgrzybiałym starcem, do pokoju wchodzi z laską, drży cały i w oczach ma zalęknienie.
Z początku rozmawialiśmy o tragicznych wydarzeniach ostatnich czasów.
— Tyle życia młodego, tyle krwi... — mówił półgłosem, ze zgrozą. — Ci, co idą, wszyscy idą na zgubę. Ale czy mają prawo wieść za sobą innych, bezkrytycznych? Kraj cały pokryje się mogiłami...
Mówił, jak człowiek stary, miniony, niepojmujący, wyraźnym, instynktowym przeczuciem zblizka węszący tylko śmierć. W myśli porównywałam go z tym starcem z rodu walecznych...
— Jest to początek upadku naszej kultury. — ciągnął. — Zatopi nas fala barbarzyństwa i zacznie się tosamo, co po upadku starożytnego świata. Ten ogień straszny coraz szersze ogarnia kręgi. Młodzież — pochłonięta pasją polityczną, rozentuzjazmowana fałszywemi nadziejami — rzuca szkoły i z zamkniętemi oczami idzie na stracenie. Nauka staje się zbyteczna, pogardzona, na plan ostatni zepchnięta. A przecież to jest jedyna droga,