Książę przyznawał mi słuszność.
— Dla tego skorzystam z tego spotkania i poproszę, by pan poszedł tam ze mną... Z panem nie będę się bała — —
— Ależ — służę pani...
Przeszliśmy długie podwórze, zasypane słomą mokrą, gnijącą, po której w rozmaitych kierunkach chodziły kury. W kącie, gdzieś za śmietnikiem, w cieniu i zaduchu znajdowały się drzwi, wiodące na schody. Czarne, pościerane stopnie drżały pod naszemi krokami i trzeszczały przeraźliwie, wydając wszystkie tony skali. Wolno poruszaliśmy się, pogrążeni prawie w zupełnej ciemności, wstępując ostrożnie ku górze. Po drodze mijaliśmy niezliczone drzwi, przeważnie zlekka uchylone, z poza których dochodziło zepsute, parne powietrze, przesycone wonią jakiegoś jadła.
Na najwyższym piętrze Książę zapalił zapałkę i oświetlił przybity nad drzwiami numer. Zastukałam, nie usłyszałam nic, ale weszłam do izby.
Niedaleko drzwi stało przy piecu kuchennym małe dziecko i skrzydłem kurzym zmiatało stygnące blachy. Na stołku pod oknem siedział odwrócony od nas drobny człowiek z siwemi włosami i z uwagą obserwował niebo. Gdy weszliśmy, dziecko natychmiast wyszło dyskretnie, stary zaś odwrócił głowę i patrzał na nas nieufnie, wyczekująco.
Powiedziałam parę słów, które natychmiast zmieniły jego nastrój. Zauważyłam, że nie miał