Szłam z Janem o wczesnym zmierzchu, ślizgając się po zamarzłym błocie. Szyję miałam dwukrotnie okręconą pierzastym boa i starałam się jak najmniej oddychać mroźnym powietrzem.
Pragnęłam powiedzieć mu coś z tego, co tak obszernie wykładałam mu w mej powieści, — ale nie mogłam wynaleźć odpowiedniego wstępu. Zamiast tego zauważyłam:
— Jak strasznie wygląda miasto. Te puste ulice, sklepy zabite deskami, potłuczone latarnie — —
Jan w zupełności podzielił moją opinję.
Czas jakiś szliśmy w milczeniu i rozstaliśmy się przed bramą domu, w którym mieszkają Obojańscy.
Stąpałam po schodach z pewnym skrępowaniem i dla dodania sobie odwagi rozmyślałam o Zienowiczu, który kiedyś tak niesmacznie ubolewał nad nienawiścią socjalistów do latarni.
Skończyła się moja miłość — skonstatowałam półgłosem i nacisnęłam dzwonek.
— Czy można się widzieć z panią? — zapytałam sędziwego lokaja.
Ten spojrzał na mnie wzrokiem karcącym, jakby przywołując mię do porządku.