ma. Czaiła się w niej tasama burza, co wtedy, gdy przyszła do mnie.
Nie zapytałam o nic. Spokojnie siadłam w wysokim fotelu, krytym jasno-bronzową skórą. W gabinecie paliły się tylko dwie świece przy stojącym tu, nie wiem poco, pjaninie.
Obojańska zaczęła przechadzać się wpoprzek pokoju.
— Mówiłam już pani, zdaje się, że historja mego życia była jednym szeregiem smutnych zwycięstw. To jest — były i wesołe, ale przeważnie smutne. Istniała w tym pewna konieczność logiczna nawet — — To, co było we mnie silne i chmurne, zwycięstwo odnosiło zawsze nad tym, co było we mnie młode, trwożne, spragnione słońca. Osobiście miałam nieszlachetny zwyczaj stawania po stronie silniejszego i gorszego. Ale zato z pychą takiego zwycięstwa mieszał się zawsze smutek bezgraniczny wszystkich wyrzeczeń i przezwyciężeń. — Tym razem znowu chcę odnieść takie przesmutne zwycięstwo...
Przyciszonym głosem dodała:
— Jutro miałam odjechać stąd nazawsze — daleko na zachód — z Rosławskim...
— I nie pojedzie pani?
— Nie — —
— Temu — pomimo wszystko — dziwię się — rzekłam. — Sądziłam, że pani właśnie dość jest silna, by się na drodze do szczęścia nie uląc krzyku tłumu i kilku łez szlachetnego starca. Wyznam na-