bynajmniej dość haniebny stosunek tego tworu sędziwego starca do jego poprzedniej wspaniałej twórczości poetyckiej. Teatr się cieszy romantyczną historyą dwóch pastorów, w których wzburzyło się stare wino na widok młodzieńczej winnicy pańskiej, która urodzi w przyszłości kilka tuzinów dzielnych żołnierzy dla szlachetnej Norwegii; cieszy się szeregiem pikantnych powiedzeń, i wielce naprężonemi sytuacyami na francuską modłę. Owszem... owszem... Widza zainteresuje bardzo problem psychologiczny męża, co odchodzi od żony, bo go fałszywie pojęto, wróci jednakże prędko, bo to była zabłąkana chmura na pogodnem niebie, nad sceną rozpiętem. Teatr się uraduje obłąkanym śmiechem, słysząc wniosek, że »małżeństwo jest świństwem!« (Klaskały feministki i stare panny...) Zbyt często uśmiech polatuje po teatralnej sali, aby komedya Björnsona, dość zresztą sztucznie rozciągana na ramy trzech aktów (zapomocą dyalogów, mielących te same słowa) nie miała powodzenia; zastrzega się jednak, aby ten, kto chce mieć pełne zadowolenie i śmiać się serdecznie z tego groteskowego dramatu, zapomniał, że to pisał jeden z największych poetów, Björnstjerne Björnson i że to pisał na jesieni swego żywota.
To nieprawda, jakoby się po tej komedyi snuła melancholia odchodzącego starca; tacy