dnego literackiego zebrania, włażą do teatru tylnem wejściem, odwoławszy się do publiczności.
Jeden jej za to pokaże dyabła z fioletową krawatką, albo nagą niewiastę, węgierską Monnę Vannę, drugi Japończyka, który dusi paryską kokotę.
Potem się śmieje w kułak, bo sztuka musi mieć powodzenie, czy kto tego chce, czy kto tego nie chce. Eljen! Eljen! Eljen!
Autor »Tajfunu« jest jeszcze bardziej sprytny, niż »dyabelski« Molnar; zrobił też sztukę zręczniej i sensacyjnością pobił go na głowę. Teatr drży, trwoży się i lęka; serca wyją z emocyi; włosy podnoszą się zwolna w górę; groza zawisła nad teatrem i płacze, jak Adwentowicz w czwartym akcie. Publiczność jest poruszona i wierci się niespokojnie na fotelach. To jest znak nieomylny: sztuka ma ogromne powodzenie, większe niż »Urzędowa żona«, większe nawet niż »Madame Sans Gêne«.
Takich emocyi dawno już nie było w teatrze; doprawdy, że Sardou wygląda ze swą Florą Toscą wobec tych węgierskich potworności, jak partacz, który tylko drażni, a nie poruszy aż do histeryi. Zdaje się, że teatry nawiedził tajfun potworności; w czasie panowania kinematografu i »Luna-Parku«, starają się pisać autorzy dramatyczni krwią, zamiast atramentem, bo cóż za emocye da atrament? We Włoszech