niowej, aby zrzucić z siebie purpurowe błamy i pójść głosić ewangelię swego życia, nieznaną nierozumianą, spaczoną, tłumaczoną naiwnie lub podstępnie, ewangelię, pisaną »ze świętą powagą«, szukającą początku tego, co najpiękniejsze jest i najpotworniejsze zarazem — nie dlatego, że zakon arcykapłański każe strzedz boskości, której się jest arcykapłanem, jeśli się wierzy w nią tak potężnie, że się pozwalało »z pobłażliwą pogardą« obrzucać błotem tron z jaspisów i kości słoniowej, na lwach złocistych oparty.
Oto stało się, że wyjący na cześć bóstwa tłum ochrypł, zaś patrzący z podziwem na korony ametystami sadzone, na purpury i bisiory królewskie, złotem słonecznem tkane — oswoili się z przepysznym widokiem, choć ametysty zalewają światłem oczy, choć się krwawi purpura najserdeczniejszą krwią swoją. A królowi, który się pod ich ciężarem uginał, zdało się, że purpura zblakła, że oślepły dyamentowe oczy, jarzące się w jego koronie. Opuścił więc tron, o którego stopnie czołem bili i wstępuje na inny. Panowanie dopiero rozpoczął. Powiedział pierwsze słowo dopiero, na pierwszy dźwięk pyszne i nieporównane, zabrał bowiem z dawnego królestwa niewyczerpany swój skarbiec, z którego tłumowi dyamenty w oczy ciskał.
»...A teraz śmieje się ma dusza szczęściem