Małgorzata z Zembocina/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małgorzata z Zembocina |
Pochodzenie | Pisma Zygmunta Krasińskiego |
Wydawca | Karol Miarka |
Data wydania | 1912 |
Druk | Karol Miarka |
Miejsce wyd. | Mikołów; Częstochowa |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cały utwór Cały tom V |
Indeks stron |
Z rycerską drużyną Bolesława powrócił także i Mikołaj, mąż Małgorzaty. Zadrżał on na ten niesłychany obraz swej ojczyzny. Wspomniał na swoją lubą i, świadek tylu okropności, oddalał straszne od niej domysły. Lecz jakiż widok stawił mu się przed oczy! Wszakże to Sambor, Sambor, zembockiego sąsiada dorodny syn, idzie w tych kajdanach na rusztowanie!
— Zatrzymaj się chwilę, poczekaj, Samborze! — krzyknął na widok jego Mikołaj. — Coś uczynił, nieszczęsny?
— Twoją żonę uprowadzić chciałem w wspólnictwie z Bodzanką, Zbiludem i Zemą; spaliłem twój Zembocin, nakoniec za podobną zbrodnię schwytany, okuty i za czyny moje po tę nagrodę, jak widzisz, idę.
[ 95 ] Na te słowa oniemiały stał Mikołaj, a Sambor tak dalej mówił:
— Dziękuj Wacławowi, on ocalił twojego syna!
— Kto? Wacław, mój wróg najzaciętszy?
— On sam, mówię ci. Lecz nie dosyć: dziękuj proszowickiej wieży, że ci dochowała twoją Małgorzatę! Gdyby nie te okowy byłaby się ona i tam przede mną nie skryła. Zbilud i Zema polegli z Wacława ręki, ale Bodzanka jeszcze wolny. Idź, śpiesz pod proszowicką wieżycę, może tej nocy ten twój anioł doskonałości niewieściej stanie się jego ofiarą! Bądź zdrów, nie lituj mojego skonu, ze wszech miar zasłużyłem na to!
Wtem porwano ku rusztowaniu Sambora. Przerażony Mikołaj nie zabawił ani chwili. Całą rotę rycerzy wziął z sobą i pośpieszył do Proszowic. Ile w ich sile było, dążyli szybko; ani przykrość dróg, ani utrudzenie nie kładło im tamy. Nakoniec, długo w noc jadąc, ujrzeli się pod Proszowicami. Ale nie samą tylko ujrzeli upragnioną wieżycę, lecz wieżycę, zbrojnym żołnierzem otoczoną dokoła. Opasujące ją żołnierstwo za pierwszem zbliżeniem się Mikołaja silnie na rycerzy jego uderzyło. Nie mniejszy odpór i Mikołaj ze swojej dawał strony.
— Tak, to on, on zapewne, Bodzanka, ze swymi łotrami! — rzeki z cicha do swoich mąż Małgorzaty.
— To on, przyjaciele, to Bodzanka — odezwał się do swoich Wacław. — Niewinność, cnota i powinność rycerza! Takie okrzyknął hasło młody pan na Siewierzu i: „Za mną!“ — zawołał.
Czemuż Mikołaj nie słyszał tego świętego hasła, na które najokropniejszy bój się rozpoczął? Mikołaj Wacławowych, a Wacław jego towarzyszów broni, gdziekolwiek rumakami swojemi obrócili, jak martwe drzewa albo wielkie wycinali krzewy.
— O Boże! jakiż to krzyk? — ozwie się na w pół umarła Małgorzata w wieży do Maryi. — Mieliżby [ 96 ]znowu straszni podpalacze Zembocina i tu mnie wyśledzić? Ach, nie inaczej zapewne! O Maryo, o siostro, jakież jeszcze na nas czeka przeznaczenie?
Tymczasem trwa bój zacięty, a czas i życie rycerzy wraz z ich krwią upływa. Mija noc, wreszcie powstaje świt białawy; wkrótce, o, wkrótce rozedrze on straszną zasłonę walczącym. Ależ tylko gdzieniegdzie już oni bój toczą. Płytkie żelaza prawie wszystkich wtrąciły w czarne wiecznej nocy przepaści. Mikołaj tylko z trzema już zostaje, a Wacławowych nie widać nigdzie. Cóż się z nim samym, niestety, dzieje, cóż z Świętosławem?...
— Dzięki niebu — zawołał wreszcie Mikołaj pozwolono mi przecie ocalić moją najdroższą Małgorzatę! O, jakże to słodka nagroda, tylu utrudzeń moich! Lecz cóż to jest? jakaż to śliczna dziecina w tej zbroi pochyla się i płacze nad zwłokami togo zapewne zuchwalca, który się odważył hańbić progi mojego domu? Przybliżmy się! Co widzę? Tyżeś to, Wacławie!
Na ten głos, jakby przywołany do życia, Wacław, zamglonem śmiertelnością okiem wlokąc po postawie Mikołaja:
— O nieba — zawołał — więc nie z Bodzanką walczyłem!
— Więc nie z Bodzanką walczyłem! — gorzko zawołał i Mikołaj.
— Podaj mi rękę, Mikołaju! — rzekł Wacław.
— Żegnam cię, przyjacielu!... Oto syn twój... a tam, tam, na tej wieży najukochańsza ode mnie, nieskazitelna, i mojem życiom ocalona żona twoja. Żyj szczęśliwy, o zgonie moim tylko staremu giermkowi Wacława, wspomnij!
Zaledwie tych słów domówił, westchnął, z ostatniej siły ścisnął rękę Mikołaja, zwrócił wzrok gasnący na wieżę i na niej go wiecznie zostawił.
[ 97 ] Wrócone dziecko i zgon Wacława dziwne a razem niepojęte utworzył w duszy Mikołaja uczucie. Ucałował on zimne już zwłoki, uściskał martwe już ciało, w którem tak szlachetna przebywała dusza, wziął je na własne barki i złożył pod wieżą, a trzymając drobną dziecinę za rączki, wszedł niespodziewany z kapłanem do ukrytego mieszkania żony swojej. Jakież to było zjawienie dla Małgorzaty! Odzyskać męża i syna, to przechodziło wszelką rachubę człowieka. Pomieszana, w dzikiej prawie radości raz się rzucała w objęcia męża, drugi tuliła do serca syna i rzewnemi łzami zlewała. Żona i matka jakże za tak długie nagrodzona cierpienia! Chwała wierze małżeńskiej, chwała tej polskiej niewieście!
Tak kiedy znaczne trwało milczenie, przerwała, je Małgorzata:
— Gdzież, gdzież, mój mężu, wyśledziłeś najdroższą zgubę?
— Pod ścianami wieżycy — posępnie odezwał się Mikołaj.
— Jakto? kto go tu przyprowadził?...
— Pójdź, zobaczysz oddawcę naszych najmilszych nadziei! To mówiąc, uchwycił ją za ręce, sprowadził z wieży i odsłonił zwłoki Wacława.
— Jakto, Wacław go oddał!?
— Tak jest — odpowiedział Mikołaj — on, on sam, który własną krwią i życiem ocalił ciebie i twoje dziecię.
— O wielki Boże! Tyleż szlachetności, tyle cnoty posiada człowiek! — i zemdlona, prawie bez duszy, upadła na ręce męża. Płakał Świętosław mały na widok ciała Wacława.
Płakał Mikołaj mężny i całowali obydwa nieszczęśliwe, szlachetne, krwią niewinną zbroczono wielkiego rycerza zwłoki. Dowiedział się stary [ 98 ]giermek o skonie pana swojego, pośpieszył, oddal zlecone mu przez Wacława papiery, w których pan na Siewierzu całą majętność Małgorzacie oddawał, i sam stary, wierny sługa dobrego pana przy jego grobie obrał ciche, wieczne mieszkanie. I tak, jak młoda, rozgorzała miłością kochanka w objęciach narzeczonego trawi leniwe, ślub jej zwlekające godziny, tak w ostatnich niewielu chwilach swoich, obok grobowca Wacława przepędzał samotne życie Dobrogniew szlachetny.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |