Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza/Tom III/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza |
Wydawca | Władysław Izdebski |
Data wydania | 1898 |
Druk | Tow. Komand. St. J. Zaleski & Co. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Izdebski |
Tytuł oryginalny | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Teraz, bez niecierpliwienia się i irytacyi — wyrzekł po chwili mniemany Grancey. — Pozostaw mi czas do działania, a sam bądź ostrożnym w postępowaniu. Niech nikt niedomyśla się twych planów.
— Bądź spokojnym — odparł Gilbert. — Moje zachowanie się będzie wzorowem, ale wysłuchaj kilka mych uwag. Przedstawiłem cię mej żonie jako rzadkiego a cennego ptaka, staraj się zatem, ażeby tak Henryka jako i Blanka potwierdziły to zdanie. Mówiłem o twej rodzinie, wspomniałem, że pragnąc zająć pierwszorzędne stanowisko między sporstsmanami, przyszedłeś zasięgnąć rad moich co do urządzenia wyścigowej stajni.
— To zręcznie, w rzeczy samej.
— Wtrąć podczas rozmowy, kilka słów w tem znaczeniu, dla ukazania, że jesteś dżentlemenem w całem znaczeniu.
— Nie obawiaj się, będziesz mógł się pochełpić przyszłym swym zięciem...
— Ani słowa więcej — wyszepnął z cicha Gilber — słyszę ktoś nadchodzi.
[ 145 ] Jakoż za chwilę kamerdyner ukazał się we drzwiach gabinetu z oznajmieniem, iż pani z panienką znajdują się w salonie.
Rollin wraz z gościem zeszedł do małego saloniku, łączącego się z apartamentem przyjęć.
— Droga Henryko i Maryo-Blanko — zaczął, wchodząc tenże — przedstawiam wam pana wicehrabiego de Grancey.
Były pomocnik adwokata ukłonił się, olśniony literalnie pięknością młodego dziewczęcia.
Blanka w rzeczy samej była idealnie piękną w swej białej sukni, której miękka materya uwydatniała zgrabne kształty jej dziewiczej postaci.
Blado różowa cera jej twarzy i bujne cenne włosy, podnosiły blask jej dużych oczów błękitnych, spoglądających łagodnie z pod rzęs jedwabistych.
Henryka w czarnem ubraniu, była jeszcze bardzo piękną, mimo przedwcześnie pobielałych włosów. Posiadała ona zbyt wiele taktu, ażeby wobec nieznajomego okazać miała poróżnienia dzielące ją z jej mężem.
Gość przedstawiony jej miał wszelkie pozory człowieka z wyższego świata. Przyjmując go zatem okazała się najuprzejmiejszą z gospodyń. Rozmowa jak zwykle toczyć się zaczęła w kółku zdań banalnych, gdy kamerdyner wszedłszy, wygłosił uroczyście:
— Śniadanie na stole!
— Grancey podał rękę pani Rollin, Gilbert poprowadził Marye-Blankę i cztery te osobistości weszły do jadalni, gdzie nowo przybyłego umieszczono pomiędzy matką a córką.
Henryka z nader słusznych powodów nie ufała tym wszystkich, których Gilbert nazywał swojemi przyjaciołmi. Zmuszoną jednak była wyznać wobec siebie, że ów wicehrabia okazał się bardzo przyjemnym gościem.
Był w miarę wesołym, posiadał pełno zajmujących opowiadań, któremi po kilkakrotnie wywoływał uśmiech na usta pani Rollin.
Blanka śmiała się z całego serca, znajdując bardzo sympatycznym nowego przyjaciela swojego ojca.
Gdy po śniadaniu prosił o pozwolenie bywania niekiedy w ich domu, pani Rollin odpowiedziała, że przyjmie go z przyjemnością.
[ 146 ] Wyszedłszy z salonu z Gilbertem, mógł sobie pochlebić, że sprawił dodatnie wrażenie.
— Jestżeś zadowolonym? — zapytał go Rollin, skoro znaleźli się sami w gabinecie.
Mów raczej, że zostałem oczarowany! Panna Blanka jest cudem! Co zaś do twojej żony, widzę, że nie umiałeś jej ocenić. Sądzę, że biorąc się zręcznie do rzeczy, można by od niej uzyskać zezwolenie bez uciekania się do użycia środków gwałtownych.
— Widocznie, nie znasz mej żony! — odparł Gilbert zapalając cygaro. — Zresztą, popróbować mogę, lecz jestem pewien, że to się nie uda.
Kto nic nie ryzykuje, nic niema! — zakończył Grancey.
∗ ∗
∗ |
Od pięciu miesięcy Joanna Rivat rozłożyła się ze swym kramikiem przy drzwiach kościoła świętego Sulpicyusza.
Zdecydowała się wreszcie napisać do Róży, przebywającej w Blois, ale nie otrzymując od niej żadnej odpowiedzi, niepokoiła się bardzo.
Równocześnie mniemany wicehrabia de Grancey stawszy się zażyłym przyjacielem Gilberta, bywał często zapraszanym na obiady i śniadania, podczas których tak pani Rollin jak i jej córka oceniali szczery i lojalny charakter nowego znajomego, jaki ten wprawny komedyant umiał sobie nadać z pozoru, oczekując cierpliwie rozstrzygającej chwili, w której będzie mógł pokonać opozycyę pani Rollin, gdyby takową stawiła co do małżeństwa swej córki.
Nadszedł początek Października.
Dnie szybko się zmniejszały.
Liście na drzewach przybrały tę płową barwę czerwono-żółtą, poprzedniczkę zbliżającej się zimy.
Była godzina pierwsza po południu, gdy mężczyzna w podeszłym wieku, z zapuszczoną siwiejącą brodą, dlugiemi włosami, spadającemi mu na zatłuszczony kołnierz paltota niegdyś brunatnego, z którego czas starł pierwotną [ 147 ]barwę, chwiejący się na wychudłych nogach, w miękkim zużytym kapeluszu nasuniętym na oczy, szedł podpierając się kijem, gościńcem wiodącym do Paryża od strony Winceńskiego lasku.
Postać tego włóczęgi, którego łatwo można było wziąść za żebraka, była wyniszczoną, cierpiąca, a z jego uwiędłych pomarszczonych rysów twarzy trudno było wiek odgadnąć.
Przybywszy do Joinville, przeszedł most, i znalazł się na lewym brzegu Marny, idąc w kierunku Champigny.
Widocznie znał dobrze tę drogę, bo podążył nią bez wachania.
Pogodne jesienne słońce, oświetlało roztaczający się przed nim krajobraz, obsypując złotem resztki liści na wierzbach, na kołyszących się liljach wodnych pośród fal Marny, i na suchych liściach unoszonych podmuchem wietrzyku.
Prócz kilku rybaków siedzących w łodziach z zapuszczonemi wędkami, ten zakątek zupełnie był osamotniony.
Wędrowiec ów szedł ciągle, wolnym znużonym krokiem, zadumany, z głową spuszczoną na piersi.
Stanąwszy na moście drogi żelaznej zatrzymał się zdumiony. Wyrosła wysoko polanka przecinająca na dwoje krajobraz dziwiła go widocznie.
To nie tak jak przed siedemnastoma laty wyszepnął — nic tu obecnie nie poznaję.
Idąc koło żywopłotu, rosnącego nad drogą, zwrócił się ku wiosce Champigny, której pierwsze domy dostrzedz się dawały w oddaleniu.
— Ileż zmian! — wyrzekł, spoglądając w około siebie. — Wszystko co było niegdyś zniszczonem, odbudowane do niepoznania.
Uszedłszy paręset kroków, przystanął powtórnie.
Po prawej. otwierało się sklepienie, przecinające pochyłość drogi żelaznej, łącząc równinę jaką szedł z innemi gruntami, w których wznosiły się świeżo postawione budynki.
Po lewej, po za sklepieniem, widać było mur nieskończenie długi, opasujący ogród jakiejś willi.
— Teraz pomiarkowałem się — wyrzekł. — Poznaję gdzie jestem.
[ 148 ]
Otóż wiem! wyszepnął. Droga do Bretigny jest po lewej, idziemy dalej.
Przyśpieszył kroku o ile mógł, sunąc w podartym obuwiu, z którego podeszwy poodpadały.
Na rogu drogi do Bretigny, i ulicy noszącej to nazwisko, przystanął z sercem ściśnionem, drżący z trwogi.
— Błędnem spojrzeniem mierzył przestrzeń przed sobą. Krople zimnego potu wystąpiły mu na skronie, spostrzegł albowiem grabarzów i mularzy pracujących w ogrodzie domu pod 9 numerem.
Jestem zgubiony! wyjąknął zdyszany, naprzód się pochylając, jak gdyby otrzymał nożem uderzenie w piersi.
Szedł mimo to dalej, aż do pracujących w ogrodzie ludzi.
Dom w którym mieszkała niegdyś poczciwa Palmira, rozpadł się w ruinę. Płot i ogrodzenie zamykające niegdyś podwórko, zostało powyrywane. Stawiano mur na ich miejscu.
Wędrowiec spojrzał szybko na ogródek znajdujący się po za domem i jego twarz zasępiona, nagle się wypogodziła.
— Jabłoń stoi!... i żyje! wyszepnął. — Ziemia nie została poruszoną, a więc jest tam jeszcze butelka.
Nagle jakaś myśl przebiegła mu przez głowę.
— Czy kopią tę ziemię dla wzniesienia tu tarasu? — zapytał jednego z murarskich pomocników.
— Nie wiem! wymruknął tenże. Zwróć się do „małpy“. Oto tam ona stoi!
Tu wskazał ręką mężczyznę o średnim wieku wydającego rozkazy robotnikom.
Podróżny zbliżył się ku niemu.
— Pozwolisz pan zapytać dwa słowa? — zagadnął!
Przedsiębiorca spojrzał na niego z nieufnością. Tak bowiem ubiór jak i fizyonomja mówiącego zdawały mu się być podejrzanemi.
— Czego chcesz? — odparł brutalnie.
— Pragnę zarobić na życie. Znam robotę grabarska...
[ 149 ]Jestem bez grosza, byłby to dobry uczynek z pańskiej strony dać mi pracę jako jałmużnę.
— Masz własne narzędzia?
— Niemam ich. Przybywam z daleka. Byłem chory... Wyszedłem ze szpitala.
— Nie zdajesz mi się być dość silnym...
— Posiadam dobrą wolę i odwagę.
— Ile chciałbyś zarobić?
— To od pana zależy. Cokolwiek bądź mi zaofiarujesz, przyjmę z wdzięcznością... Będzie to na kawałek chleba.
— Pięćdziesiąt sous dziennie...
— Przyjmę najchętniej.
— A więc, zabieraj się do pracy. Bierz taczki, rydel, łopatę, motykę ze szopy. Trzeba wywieźć gruz na ulicę, zkąd go moi ludzie zabiorą.
Wędrowiec postawił laskę, zdjął kaftan, kamizelkę, zawinął rękawy i począł wykonywać dane sobie rozkazy.
Przedsiębiorca przypatrywał się jego robocie przez chwil kilka i widocznie był zadowolonym ponieważ wsunął mu w rękę czterdzieści sous mówiąc:
— Widzę, że pilnie pracujesz. Masz tu odemnie na obiad. Robota kończy się o szóstej wieczorem, a rozpoczyna się o wpół do ósmej z rana.
Robotnik podziękował i pracował dalej, gorliwie, gwałtownie podtrzymując siły jakich chwilami mu brakowało.
Czytelnicy nasi poznali zapewne w owym podróżnym Serwacego Duplat’a, byłego kapitana Kommuny, skazańca z Nowej Kaledonii.
Gdy Gaston Depréty, obecnie wicehrabia de Grancey wyjeżdżał z Niemiec pozostawało jeszcze Duplat’owi około dziesięciu miesięcy do odsiedzenia kary dziesięcioletniej w ciężkich robotach, na jaką został skazany w usiłowaniu kradzieży.
W cztery miesiące po wyjeździe Deprét’yego zyskał ułaskawienie. Zwolniono go z pozostałego czasu kary, z powodu ran, jakie otrzymał przy pracy.
W obec tego zapytywał sam siebie, czyli nie lepiej by dlań było pozostać w Nowej Kaledonii, niż wracać do [ 150 ]Francyi wyniszczonym, schorowanym skutkiem cierpień przebytych w szpitalu.
Skoro jednak otrzymał wiadomość o ułaskawieniu, zniknęły jego wachania.
Wróci do Francyi!... pojedzie do Paryża. Pójdzie do Champigny odkopać pieniądze i papiery ukryte w ogródku Palmiry, a potem odszuka Gilberta Rollin, z którym ureguluje rachunek na sto pięćdziesiąt tysięcy franków.
Gdyby Gilbert żył, i był bogatym, a mimo to niechciał zapłacić, odstąpi mu z tej sumy połowę, zresztą, czwartą część, gdyby było potrzeba.
Ta trocha jaką odbierze, pozwoli mu wyżyć bez troski, i wystarczy na najpilniejsze potrzeby, aż do ostatnich dni jego.
Ów były kapitan związkowych, zaniechał swych wielkich projektów na przyszłość.
Wezwanego do biura karnej administracyj w Numei zapytano:
— Czy chcesz pozostać i osiedlić się tu?
— Nie! odrzekł.
— Pragniesz więc wracać do Francyi?
— Tak.
— Wiedz o tem, że tam będziesz pozostawał pod nadzorem policyi przez lat dwadzieścia, licząc od dnia twojego uwolnienia.
— Wiem o tem!
— Pobyt w Paryżu wzbronionym ci będzie jeżeli nie znajdziesz jakiej odpowiedzialnej osobistości któraby poręczyła za tobą.
— Nieznam nikogo w Paryżu.
— Twoi rodzice?
— Umarli. Wyznaczcie mi panowie jakiekolwiek miejsce pobytu, wszędzie potrafię zarobić na życie.
— Chcesz osiedlić się w Caën?
Niech będzie Caën. I tam znajdę robotę!
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |