Jump to content

Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza/Tom III/XIV

From Wikisource
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza
Wydawca Władysław Izdebski
Data wydania 1898
Druk Tow. Komand. St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Izdebski
Tytuł oryginalny La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron
[ 85 ]
XIV.

 Czas to pieniądze“ mówią Anglicy.
 Od chwili swego przybycia do Paryża z Numei, Gaston Dèprety, ów mniemany wicehrabia de Grancey, starał się wprowadzić w czyn owo stare przysłowie Wielko-Brytańczyków.
 Widzieliśmy tego łotra działającego w Champigny i Amboise z niezmordowaną energja, wśród burzy i piorunów, pragnął albowiem dojść jak najprędzej do celu.
 Zostawszy posiadaczem banknotów i weksli stanowiących majątek Duplat’a, powiedział sobie:

 — „Trzeba mi się teraz ukazać“.

 Ukazać się jako dżentlemen, nie mieszkać w pokojach meblowanych i ubierać się u pierwszorzędnego krawca. Nic lepszego po nad „szyk“! dla chcących ludziom zasłonić oczy i zmylić ślady policyi.
 Co powiedziane, to i wykonane.
 Zaraz nazajutrz, ów były galernik wynajął przy ulicy Caumartin małe mieszkanie składające się z saloniku, sypialni i przedpokoju.
 Było to wystarczające, ponieważ nie miał zamiaru stołować się u siebie.
 Sprowadził sobie nader przyzwoite meble, kupił bieliznę, uporządkował garderobę, zjednał sobie odźwiernego dawszy mu dwadzieścia franków na piwo i ugodził go do miesięcznej obsługi za dwa luidory, poczem we dwadzieścia cztery godzin zainstalował się w nowem mieszkaniu.
 Wydatki te znacznie uszczupliły jego kapitalik, pozostało mu wszak jaszcze dosyć pieniędzy na oczekiwanie sposobnej chwili do wymierzenia ciosu przeciw Gilbertowi Rollin.
 Przede wszystkiem należało mu się dowiedzieć, czy ów pan Rollin żył jeszcze? gdzie mieszkał? czy byłby w stanie [ 86 ]zadość uczynić swojemu zobowiązaniu i dozwolił się schwytać w sidła wymierzonego przeciw sobie szantażu?...
 Depréty mógłby był długo odszukiwać śladów wspólnika Serwacego Duplat, gdy traf przyszedłszy mu z pomocą, uprościł jego poszukiwania, stawiając go wobec Gilberta Rollin.
 Mniemany ów de Grancey, jak sobie przypominamy, spisał notatki podczas obiadu w restauracyi w Champigny, podsłuchawszy rozmowę wesołego towarzystwa znajdującego się w sąsiedniej altance.
 Potrzebując teraz pójść gdzieś na śniadanie i obiad, postanowił udać się do owej Leokadyi, tem więcej, że znał wyrazy otwierające mu wejście do owej podziemnej szulerni, gdzie grywano w bakkara trzy razy tygodniowo, we Wtorki, Czwartki i Soboty.
 Nęciła go gra w karty, bo wszak był graczem z professyi.
 Przyszedłszy tam, zapytał o godziny w których rozdawano obiady.
 Śniadania przygotowywano na jedenastą, obiadowano o wpół do siódmej wieczorem.
 Wraz z uderzeniem jedenastej udał się tam, mając nadzieję, że ujrzy może dziewczęta z owego towarzystwa spotkanego w Champigny.
 Nadzieja go zawiodła.
 Ranna klijentela z wieczorową nie miała nic wspólnego.
 Rano przychodzili urzędnicy z sąsiednich ulic, starzy kawalerowie, artyści dramatyczni, malarze, rzeźbiarza oczekujący rozgłosu i chwały, słowem wszyscy mający nader ograniczone fundusze do rozporządzenia.
 Pani Leokadja „Lotka“ jak ją poufnie nazywano, nie ukazywała się nigdy, w godzinach śniadania. Zachowywała swą osobistość dla wieczornej klijenteli, lepiej zaopatrzonej w pieniądze, hałaśliwszej i bardziej szczodrobliwej, do której należało kilku znanych szulerów obiadujących u Leokadyi, ażeby mieć wejście skoro, „dama pikowa“ otworzy swoje salony.
 Za umiarkowaną zapłatą dwóch franków pięćdziesiąt, mniemany de Grancey zjadł nader obfite śniadanie.
[ 87 ] Wieczorem przyszedł na obiad, był to albowiem Wtorek, dzień gry.
 Za pierwszym rzutem oka, spostrzegł różnicę w klijenteli jaką zaznaczyliśmy.
 Towarzystwo było o wiele liczniejsze niż z rana. Ani jedno krzesło nie stało opróżnione, miejsca nawet brakowało dla spóźniających się.
 Wesoła gromadka przewoźniczek z Champigny również się tu znajdowała.
 Pomiędzy mężczyznami, widać było młodzież zużytą przed wcześnie, starych dygnitarzów dekorowanych, kupców z poblizkich ulic, nie stołujących się w domu.
 Pani Leokadja królowała pośród swych gości.
 Była to kobieta czterdziestoletnia, wszak dobrze zakonserwowana, pomimo nazbyt swobodnego życia niegdyś w dniach pierwszej młodości.
 Jej bujne czarne włosy, piękne oczy, białe zęby, ponętny uśmiech, różowawe policzki pod welutyną, okrągłe piersi i ramiona, tworzyły całość przyjemną, zdolną jeszcze zawrócić głowę któremu z bardzo młodych ludzi.
 Główną wadą Leokadyi było, iż uważała się za nader rozumną kobietę, której to pretensyi nic nie usprawiedliwiało.
 Powtarzano sobie w tym względzie dowcip ułożony przez któregoś ze złośliwych jej gości:
 — W dniu urodzenia się „Lotki“ puszczano sztuczne ognie...
 — Co to znaczy?
 — Rzecz prosta, znaczy to, iż prochu nie wynalazła!
 Mimo to wszystko, Leokadja umiała dobrze kierować swemi interesami i zbierać pieniądze, co w przyszłości dawało jej nadzieję urzeczywistnienia swych marzeń, a mianowicie zostania kapitalistą i utrzymywania się z renty.
 — Nie ze stołowania swych gości rzecz pewna zbierała owe dochody i spodziewała się zgromadzić kapitał, ale z urządzonej u siebie szulerni.
 Nie obawiała się odpowiedzialności w tym razie, nie było bowiem zdarzenia, aby tam kiedykolwiek zajrzała policja.
[ 88 ] Mówiono, że była protegowaną przez osobistość nader wpływową w Prefekturze, z którą miała niegdyś blizkie stosunki w dniach swojej młodości.
 Wszedłszy tam Grancey zauważył, iż przed zajęciem miejsca przy stole wypadało mu się przedstawić właścicielce zakładu, co też niechybnie uczynił wymieniając swoje nazwisko i tytuł przybrany, oraz dodając że będzie jednym z najwierniejszych jej gości.
 — Wicehrabia!... to nia żart pomyślała Leokadja, podziwiając dystynkcyę młodzieńca który ją zdobył sobie odrazu.
 Po obiedzie, szepnęła mu na ucho:
 — Wypiłabym chętnie wraz z panem kieliszek Chartreus’u.
 — Sam go pani podam — odrzekł z uprzejmym uśmiechem.
 Przyniesiono rosół.
 Grancey zasiadł na końcu stołu, ażeby mógł swobodniej badać fiizyognomję obecnych.
 Obiad odbywał się wesoło, a przedłużał tem więcej, gdy po podanej czarnej kawie mężczyźni zapalili cegara, a damy cygaretki.
 Napeszła chwila ukończenia obiadu. Wszyscy prawie obecni rozeszli się razem. Leokadja wtedy skinęła na nowo przybyłego pensyonarza i weszli do małego pokoiku, w którym urządzoną była kancelarya.
 — Racz pan usiąść, panie wicehrabio — zaczęła, wskazując krzesło młodzieńcowi, który przeczuwając mające nastąpić badanie postanowił mieć się na ostrożności. dalej.
 — Pozwolisz pan sobie zadać parę zapytań — mówiła dalej.
 — Owszem, mów pani, odpowiem na nie z przyjemnością.
 — Jesteś pan Paryżaninem?
 — Nie, pochodzę Touraine, ale mam zamiar osiedlić w Paryżu.
 — Kto panu udzielił mój adres?
 — Traf losu.
 — Traf? — powtórzyła.
 — Nie inaczej.
[ 89 ] — Proszę o bliższe wyjaśnienie tej zagadki.
 — Wytłumaczę ja pani w kilku słowach.
 Tu opowiedział szczegóły obiadu w Champigny i podsłuchaną rozmowę towarzystwa przewoźników.
 — Traf tym razem dobrze usłużył, za co wdzięczną mu jestem — odparła z uśmiechem Leokadya.
 — I ja zarówno — dodał de Grancey. — A teraz chciej pani przyjąć trzy luidory jako zapłatę za prawo wejścia.
 Leokadja przyjąwszy pieniądze, schowała je do kieszeni.
 — Racz pan pójść za mną — zaczęła — wskażę ci drog do salonu gry.
 I weszła do oświetlonego lampą, korytarza idąc nim przez całą długość.
 Grancey szukał daremno wzrokiem jakiegoś wyjścia, nie znalazł go wcale.
 Leokadja zatrzymawszy się na końcu pasażu nacisnęła ukrytą w murze sprężynę.
 Wejście w ścianie otworzyło się natychmiast, ukazując pierwsze stopnie schodów, po których schodzić w dół zaczęli oboje.
 Poniżej schodów, podwójne drzwi grubo obite kobiercami, tłumiły oddźwięk głosów wychodzących z zewnąrz.
 Po przestąpieniu tych drzwi, weszli do nizkiej, ale bardzo obszernej sali, jasno oświetlonej porozwieszanemi reflektorami. Umeblowanie, nie licząc krzeseł, stanowiły tu dwa wielkie stoły, jeden do bakkara, drugi do landsknechta i gry w rulette.
 Mimo że gra dopiero się rozpoczęła, partya bakkara była nader ożywioną.
 Grancey zajął miejsce między poniterami, a szczęście tak mu sprzyjało, iż wyszedłszy około północy, uniósł z sobą znaczną sumę pieniędzy dla dołączenia jej do tych jakie mu pozostały.
 — Wyborny początek! — mruknął, kładąc się spać — trzeba próbować dalej. Czwartek i Sobota przyniosą mi zyski znacznie większe.
 W osiem dni później, we Wtorek, w chwili gdy obiad przy wspólnym stole miał się ku ukończeniu, ukazał się [ 90 ]we drzwiach mężczyzna pięćdziesięcioletni, w bardzo eleganckim ubraniu i wszedł do jadalni.
 — Widocznie był to dobry znajomy tego domu, jakaś osobistość „wyższej marki“ ponieważ przyjęto go okrzykami głośnej radości, ręce wszystkich wyciągnęły się ku niemu.
 — Ach! mój najmilszy — zawołała Leokadja, siadając w pobliżu niego — wieki już upłynęły jakeśmy cię tu niewidzieli. Zkąd wracasz?
 — Z Monte-Carlo.
 — Dużo zgarnąłeś pieniędzy?
 — Okrągłą sumkę...
 — No! ile?
 — Przeszło sto tysięcy franków.
 Kobiety znajdujące się w liczbie obiadujących krzyknęły z podziwieniem.
 — Sto tysięcy franków!-powtórzyła Leokadja — jak to brzmi pięknie. I przychodzisz je u mnie pozostawić?
 — Nie, tego sobie nie życzę — odrzekł.
 Po kawie, cygarach i cygaretkach, obiadujący zeszli na dół do pomienionej sali.
 — Kto trzyma bank? — zapytała właścicielka zakładu.
 — Ciągnijmy losy — ozwało się kilka głosów.
 Zaczęto ciągnąć, a los wskazał jako bankiera Grancey’a, który zasiadłszy przy stole, rozłożył przed sobą banknoty i złoto, na sumę dwunastu tysięcy franków.
 Po kilku pociągnięciach, przegrał, a skoro karty się wyczerpały, wstał z krzesła, ażeby ustąpić miejsca innemu bankierowi. Przegrał do stu luidorów.
 Następny bank został wystawionym na licytacyę, utrzymał się przy nim ów dzentlemen przybyły z Monte-Carlo.
 — Bank otwarty — rzekł, siadając, co znaczyło, że będzie trzymał wszystkie stawki i jednocześnie sięgnął do swego portfelu zawierającego dwadzieścia biletów bankowych.
 Grancey usiadł między poniterami.
 Rozpoczęła się teraz party nerwowa, hazardowna, gorączkowa, której szczegółów opisywać nie będziemy, ograniczając się na zaznaczeniu, że owemu nowo przybyłemu nie posłużyło szczęście jak w Monte-Carlo i że o drugiej [ 91 ]godzinie nad ranem, wstał od stołu całkowicie ogranym, a nawet więcej niż ogranym ponieważ zadłużył się na słowo Grancey’owi pobijającemu wszystko do dziesięciu tysięcy franków.




#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false