Jump to content

Wieczorem (Staff, 1922)

From Wikisource
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leopold Staff
Tytuł Wieczorem
Pochodzenie W cieniu miecza, cykl Przewał
Data wydania 1922
Wydawnictwo Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Druk Zakłady graficzne „Bibljoteki Polskiej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały cykl
Cały tomik
Indeks stron

[ 114 ]WIECZOREM.



Głęboka, senna cisza niemego wieczora
Zeszła na ziemię. Niby na błękit jeziora,
Wypłynął na niebiosa, jako łabędź śnieżny,
Pełny księżyc i rozlał srebrny blask bezbrzeżny
Na lasy, w których gąszczach czarny mrok się smuci.
Brzemię cienia, którego wiew żaden nie zrzuci,
Obarcza drzew znużonych bezsilne konary,
Które się uginają, jak strudzone bary
Pracowników idących na spoczynek cichy.
Jak głowy ich, owisły rośnych ziół kielichy...
Zda się, życie po długim, ciężkim dnia wysiłku
Uległo i poddało się, z słońcem na schyłku,
Znużeniu i zwiotczało, jak zbyt długo pracą
Napięte mięśnie ramion, co w zmierzch siłę tracą
I wzdłuż bioder spadają z ulgą, wreszcie wolne.
Rozluźnia się, rozwiewa wszystko, jak mgły polne,
Wyzwala się z mozołu twardego skupienia
Wyczerpane i w słodycz zapada wytchnienia.
Jeno tobie nie wolno poddać się i ulec,
Serce moje. Jak twarde jarzmo i hamulec,
Myśl twa własna nad tobą wieczną strażą czuwa,
A spoczynku ci wrota zapiera zasuwa,
Którąś samo przybiło na swych wrót zaworze
I, zamknąwszy na głucho, rzuciło klucz w morze.


[ 115 ]

Trzymaj się hardo, śnie mój, czołem swem wysokiem,
Nie ugnij się kolanem, ani cofnij krokiem.
Niechaj będzie, co wolą wybraliśmy własną.
W ten dzień, gdy się zdawało, że już gwiazdy gasną,
Gdy na piersi bezwładnie chyliły się głowy,
Jakby jutro i nigdy dzień nie miał wstać nowy,
Gdy w popiołach na smutku jałowej rubieży
Zdawało się, że nikt już nie zbuduje wieży,
Nikt nie wyśle spojrzenia, ni śpiewu nad chmury,
Nikt nie uplecie wieńca, nie utka purpury;
Że morze jest zbyt gorzkie, niebo zbyt dalekie,
Sen złudą jeno, skrzydła chore lub kalekie,
A jawa marny pozór, zasłona rozdarta,
Nieuleczalnie kłamna i trudu nie warta:
Tęsknota nasza młoda, jak poranne zorze,
A stara, jako wicher i góry i morze,
Tłumiąc w piersi swe własne obawy i łkanie,
Nie mając chleba w sakwie, ani wody w dzbanie,
Choć droga była twarda i przepaść zawrotna,
Poszła w dal bez podpory, zachęty, samotna
I upadłszy przed słońcem ukrytem w błękicie,
Zaprzysięgła mu miłość swą i całe życie.

Szliśmy długo, o, serce me, i wciąż idziemy
Wśród ludzi i kamieni w obojętnej, niemej,
Niegościnnej dziedzinie, gdzie dusza nie widzi
Progu, który zaprasza, jeno wzrok, co szydzi,
Jeno wzrok, co nie ufa, wzrok, co podejrzywa
I dłoń, co drzwi zamyka i okna zakrywa.



[ 116 ]

Lecz my z pieśnią na ustach, z wargi pozdrowieniem
Idziem, choć mrok osłania ziemię snem i cieniem
I uśmiech zostawiamy swój przy każdej bramie,
Nawet w zmierzch tak posępny, co zgina i łamie.

Ileśmy już przeżyli zmierzchów! Ileż razy!
Gdy na duszy mrok leży, jak mogilne głazy,
Gdy ból całuje ogniem zmierzch naszego czoła
I załamuje ręce myślom, a noc woła:
„Ugnij się, serce, ugnij! Pracujesz najemnie
W pługu, co orze ugor! Trud mija daremnie!
Ziarna rozmiotły burze wśród wichrów niesnasek,
A to, co w ziemię rzucasz, to jedynie piasek,
Który w oczy ci rzuca wiatr i złość na psotę,
A wzrok oślepion myśli, że to gwiazdy złote!
Co siejesz, to nie perły muszlom wykradzione,
Ale łzy twoje własne, gorące i słone!
Poddaj się, serce, poddaj! Złam miecz na kolanie,
I z krzykiem proś o pardon, proś o zmiłowanie.
Rozluźnij uporczywe, zaprzysięgłe palce!
Rzuć miecz złamany, tępy! Musisz ulec w walce
I paść ku pastwie kruków i psów poniewierce.
O, poddaj się, ulegnij, ślepe, wierne serce!“

O, wtedy ścisnąć pięście, zaciąć niemo wargi,
Dźwigać się hardo czołem i nie wydać skargi;
O, piąć się po krzemiennej, nagiej, stromej skale
Z usty popękanemi w suszy i upale;
Nie mieć cienia dla czoła, ni dla wargi źródła,

[ 117 ]

Kędyby pierś płonąca w spoczynku ochłódła;
Chwytać się dłonią drżącą najuboższej trawy
I całować w niej życia wielki dar łaskawy
I twardo stać na serca własnego wyłomie,
Bronić wstępu zwątpieniu, co czyha kryjomie;
Martwych mórz popielnemi musieć żyć owocy,
Wiedząc, że znikąd dłoni i znikąd pomocy:
A wzrok nadzieją, wiarą wysyłać w błękity,
Cieszyć się, że choć szczyty są, wysokie szczyty,
Bez serca, bez miłości, lecz podniebne, dumne,
Jeżeli nie dla życia, to na głaz na trumnę,
Na głaz, który, gdy ziemia nocą skryje oko,
Na piersi padnie, kamień, co leżał wysoko...
I kiedyby się chciało, pięścią bijąc w ciemię,
W nieutulonym, dzikim żalu paść na ziemię
I, twarz ukrywszy w trawie chłodnej i wilgotnej,
Płakać strasznie, szalenie, w rozpaczy samotnej:
Wówczas miast dłoni, co są dobre i kochane,
Zimny jeno na serce kłaść głaz, jak na ranę
I duszę swą rozrzucać wkrąg w uśmiechów siewie —
Ile kosztuje uśmiech taki, ach, nikt nie wie!

Ale my wiemy, dusze. Mówią o ubóstwie
Nędzy, ale my znamy w przepychu i mnóstwie
Ubóstwo gorsze. Mówią o smutku w żałobie,
My wiemy, jak być może blada skroń w ozdobie
Róż szkarłatnych, co czynią czoło jeszcze bledszem.
Znamy samotność, co nam jest chlebem, powietrzem,
Swobodą i więzieniem. Wiemy ilokrotnie



[ 118 ]

Pogoda jest śmiertelnem znużeniem w samotnie
Milczącem opuszczeniu, w bezsilnej godzinie
Po burzy rozpaczliwej, dzikiej targaninie.
Ach, znamy siedmiobarwną beznadziejność tęczy,
Kiedy się ją znalazło miast pewnej poręczy.
Wiemy, ilekroć śpiewna lekkomyślność nasza,
To jeno na odwagę pita wina czasza,
Którą chłoniem, gdy w północ zbłąkani i sami
Idziem nad ziejącemi bezdnem przepaściami.

Lecz podjęliśmy mężnie wysiłek junaczy
I trwamy. Codzień w oczy patrzymy rozpaczy
I każem jej giąć czoło pokłonem pokory
I pozdrawiać tron słońca i gwiazd srebrne dwory.
Codzień niewiary zimnej dłoń ujmujem czarną
I każemy jej w ziemię rzucać jedno ziarno,
Ziarno, którem jest jeno nasze serce własne.
I nic nie chcemy, jeno mieć to światło jasne,
Które słońce rozdaje królom i żebrakom,
Jeno śpiew, który życie daje wiatrom, ptakom
I drzewom i potokom i by myśl w nas młoda
Była święta, jak góry i piękna, jak woda
I aż do śmiertelnego w płótna upowicia
Nie chcemy nic od życia, prócz miłości życia.

A gdy me życie, które — jak każde — jest smutkiem
Mroku o radość światła walczącym, po krótkiem
Choć długiem wędrowaniu, stanie, gdzie godzina
Śmierci czeka, jak wieczna wędrowców gościna;

[ 119 ]

Gdy ustom, które żyły z słonecznego mleka,
Zgon poda kielich nocy i zmierzchnie powieka:
Wówczas w wieczór ostatni, co choć spadnie cieniem,
Złoty będzie poranka jasnego wspomnieniem,
Niech na me serce smutek położy się starczy,
Jako mrący wojownik na pękniętej tarczy.




#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false