potrzebują się budować. Skądżeby wzięli materyału? Park obfituje w starodrzew i starczy im przynajmniej na chałupy, a może i na stodoły. Liczyli na to, inaczej namyśliliby się, zanimby wzięli, bo drzewo zdrożało bardzo...
— Czy pójdziemy zobaczyć? — zagadnął pan Stanisław. — Tak dawno nie była pani w parku, — dodał w tonie nieśmiałego wyrzutu.
— Dobrze, — odpowiedziała, zarumieniwszy się lekko.
On nie posiadał się z radości. Szli oboje aleją, nie mówiąc ani słowa do siebie. W końcu zatrzymali się na samym jej końcu, gdzie leżał w całej swej wspaniałości gruby, rozłożysty wiąz. Niedawno go znać obaliła siekiera chłopska, bo liście nie zdążyły jeszcze zwiędnąć. Panna Ludmiła przypatrywała się mu ze zmarszczoną brwią.
— A lipy? — zagadnęła.
— Niech pani się nie obawia, — rzekł wahająco pan Stanisław, — ulubiona pani lipa, ta, niedaleko ławeczki kamiennej stoi.
— Skąd pan wie, że ulubiona? — odparła cierpko, prawie niegrzecznie.
Niepodobało się jej, że ten obcy człowiek wdziera się w tajemniczą sferę jej upodobań i postanowiła zabronić mu tego. Nie mogła jednak oprzeć się chęci ujrzenia starej lipy.
Stała na dawnem miejscu, lecz bystre oko panienki dostrzegło świeże cięcie siekierą na jej korze.